Janusz Lisowski – wspomnienie w rozmowie

Rozmowa z Januszem Lisowskim (ur. 1935) o jego gliwickich działaniach narciarskich przeprowadzona przez Bogusława Nowakowskiego i Zbigniewa Sokalskiego dnia 25.10.2017

JL: Urodziłem się i mieszkałem we Lwowie. Przed samą wojną przenieśliśmy się na wschodnie rubieże Lwowa w okolice Pohulanki. Wynajmowaliśmy tam kilkupokojowe mieszkanie, mieszkaliśmy z babcią. Ojciec przed i w czasie wojny pracował w ubezpieczalni społecznej. Wcześniej pracował w Rawie Ruskiej, ale mamie się tam nie podobało i wymogła na nim, by się przenieść do Lwowa. Pod koniec wojny, jak Rosjanie zbliżali się, rozpoczęły się naloty. W południe nadlatywał na dużej wysokości mały samolot zwiadowczy i robił zdjęcia. Potem wracał, zdjęcia wywoływał i o zmierzchu przylatywała chmara ruskich bombowców tłukąc w miejsca, gdzie Niemcy trzymali swoje samochody dywizji zmotoryzowanej. Niemcy nie byli tacy głupi i w momencie zapadania zmroku przenosili się gdzie indziej, Ruscy bombardowali puste place i sąsiadujące domy. Naloty powtarzały się dzień w dzień. Myśmy siedzieli w piwnicy przestraszeni, niepewni czy przeżyjemy. Jedna z bomb trafiła w chałupę naprzeciwko, niszcząc trochę i nasz dom. Było to przed Wielkanocą, więc w tych warunkach nie bardzo dało się mieszkać. Trafiła się okazja, gdy jeden z Niemców, przywożąc samochodem z dwoma przyczepami dostawę towarów do Lwowa, nie chcąc wracać pustym, rozpuścił wici, że dysponuje za odpowiednią opłatą miejscem na samochodzie i przyczepach. Rodzice w przeciągu kilku godzin się zdecydowali, zabierając ze sobą tylko rzeczy przydatne w podróży. Większość dobytku została na miejscu. Podróż trwała dość długo, bo samochód był na holz-gaz i zbyt szybko nie potrafił jechać. Ojciec miał siostrę w Tarnowie, której mąż prowadził tam od przedwojny aptekę. Przygarnęli nas na parę miesięcy do swojego dość dużego mieszkania. Potem, po szczęśliwym wyzwoleniu, matka zainicjowała wyjazd do Gliwic, gdzie do tej pory mieszkam. Tu chodziłem do szkoły, najpierw podstawowej, później do gimnazjum tzw. Rymera na ul. Górnych Wałów i potem na Politechnikę, na którą miałem trudności z dostaniem się, bo za słabo zdałem egzamin z nauki o Polsce i świecie współczesnym, gdyż nie wiedziałem jak się nazywa I sekretarz komunistycznej partii Chin. Rozpocząłem, więc studia na metalurgii w Krakowie, a na drugi rok przeniosłem się już na wydział chemiczny w Gliwicach, gdzie zdałem też egzamin dyplomowy.

Moi rodzice przed wojną mieli narty i jeździli na górkach pod Lwowem, bo zimy były tam dosyć ostre i był śnieg. Oczywiście nie było wyciągów, więc uprawiali tę zabawę pochodząc i zjeżdżając. Jak przyszli Niemcy, kazali oddać wszystkie narty o powyżej pewnej długości. Ojciec wziął piłę i po prostu narty odpowiednio skrócił. Miałem króciutkie nartki z takim jakby kaloszem i też jeździłem w okolicy domu.

W Gliwicach jakieś narty miałem i sam lub z kolegami chodziłem na Sikornik. Tam, z górki, która schodzi do strumienia, po prostu zjeżdżałem. W czasie gimnazjum byłem raz, czy dwa razy, na zimowiskach organizowanych przez harcerstwo w Szczyrku. Mieszkaliśmy w okolicy późniejszego dworca autobusowego i jeździliśmy na łące powyżej, po drugiej stronie rzeki, gdzie niektórzy koledzy wybudowali sobie skocznię, która mnie jednak nie ciągnęła. Tak naprawdę zacząłem na nartach jeździć w połowie studiów ok. roku 1954-55, jak już należałem do klubu wysokogórskiego i byłem po skałkowym kursie dla początkujących. Potem skończyłem letni kurs tatrzański, a zaraz w sezonie zimowym – kurs zimowy w Betlejemce. Wtedy za każdym razem, gdy jeździłem wspinać się w Tatry w zimie, brałem ze sobą narty i gdy nie było pogody na wspinanie, jeździłem na nartach, albo na Hali Gąsienicowej na wyciągu krzesełkowym, albo w Morskim Oku, gdzie trzeba było podejść i ślizgać się z kolegami alpinistami na dość stromym stoku po przejściu stawu. To było towarzystwo z różnych miast. W Szczyrku były zawody klubowe organizowane przez klub katowicki, czasem były to ogólnopolskie zawody. Znakomitymi narciarzami byli Popowicz i Zyzak, którzy ze sobą konkurowali. Oni zainicjowali tzw. “Złoty Kask”. Były to zawody prywatne, w których uczestniczyli członkowie klubu i osoby spoza klubu. Polegało to na tym, że w określoną niedzielę marca, po noclegu w chałupie Donata na Dolinach w Szczyrku, rano, jeszcze po ciemku, szliśmy na Skrzyczne z nartami. Zawody odbywały się na trasie FISowskiej nieoficjalnie – nikt o tym nie wiedział. Cała impreza musiała się skończyć zanim pierwsze krzesełka wywiozą narciarzy. Było kilkanaście, może nawet dwadzieścia edycji “Złotego Kasku” i były głównie konkurencją między Popowiczem, a Zyzakiem. Ja tam stanowiłem tło, choć dwa razy udało mi się zdobyć trzecie miejsce. Nie było powiedziane którędy się ma zjeżdżać. Start był z wieży na szczycie, meta zawsze na łączce za Piekiełkiem. Zawody odbywały się bez względu na to, czy tam był śnieg, czy go nie było. Wypuszczało się na starcie, co minutę jednego zawodnika, a na dole łapało się czasy i po tym było wiadomo, kto jakie miejsce zajął. Nie ważne było, czy się jedzie FISem, czy się jedzie Damską, czy nartostradą. Ci, co jeździli słabiej – jeździli nartostradą. Nagrodą za pierwsze miejsce był złoty kask strażacki, za drugie srebrny, a za trzeci kask brązowy. Było ustalenie, że jak ktoś zdobędzie pod rząd 3 razy kask, to przechodzi on na jego własność. Gdy na następnych zawodach zawodnik tego kasku nie zdobędzie, ma obowiązek przekazać go temu, który zajął to miejsce. Zjazd oczywiście nie był łatwy, były wywrotki, były różne sposoby przejeżdżania Lewego Zakrętu, po którym pół skłonu przelatywało się w powietrzu. Niektórzy zwalniali i przejeżdżali prawą stroną, ja zwalniałem też i przejeżdżałem lewą stroną, choć też wylatywałem w powietrze.

BN: Teraz nie ma już tego Lewego Skrętu. Trzy lata temu został zniwelowany.

JL: Wniebowstąpienie przed Grzebieniem też dawno temu było inne i później zostało splanowane. Zawody były prywatną, nigdzie niezgłaszaną, imprezą członków klubu wysokogórskiego na trasie FIS, która nie była wtedy udostępniana. Szczęśliwie nie było groźnych wypadków. Była kronika, gdzie każde zawody były szczegółowo opisywane.

Należałem też do Gliwickiego Klubu Narciarskiego, który co roku organizował rozjeżdżanie w Szczyrku ok. połowy stycznia. Kto chciał, zgłaszał się, że chce jechać. Polegało to na tym, że instruktorzy, którzy byli członkami GKN – to był Leszek Bulkowski, Alicja Siomkajło, Leon Gaj, Zbyszek Domański – mieli obowiązek do południa szkolić tych, którzy mieli na to ochotę. Klub Wysokogórski był oddziałem Polskiego Związku Alpinizmu (kluby nie miały swojej samodzielności) i korzystał z lokalu PTTK na gliwickim Rynku. Oprócz tego byłem członkiem PTTK i stąd moje związki z narciarzami GKN.

Były narciarskie imprezy zawody pucharów miast, w tym Puchar Gliwic, ale ja nieregularnie w nich startowałem, więc nie mam swojej szczegółowej opinii.

BN: Gliwice mają swoją bogatą i ciągle kontynuowaną tradycję narciarską, a inne śląskie miasta nie. Jaka jest Twoja opinia o tym i jakie tego wyjaśnienie?

JL: Wielu ludzi w Gliwicach, czy ich rodzice, mieli coś wspólnego z nartami i tak jakby ta tradycja się ciągnęła. Ja nigdy ze swoimi rodzicami nie byłem na nartach, jednak one sie zawsze gdzieś tam przewijały – czy w opowiadaniach narciarskich, czy w przygodach. Moja córka Kasia była świetną narciarką, a jej dzieci jeżdżą rewelacyjnie, szczególnie syn. Wyjeżdżał ze mną i moją żoną Ewą od wieku 5 lat co roku w Alpy. Kaśka, jego mama, nie jeździła ze względu na pracę i inne zajęcia, myśmy go co roku ze sobą zabierali. Obecnie ma 25 lat, więc już od 20 lat jeździ i ma smykałkę do jeżdżenia. Jeździ bardzo szybko – w Livigno na trasie Motolino jego GPS w telefonie zmierzył mu 94 km/h. Wnuczka jest młodsza o 7 lat, też jeździ bardzo szybko i skutecznie, chociaż niezbyt elegancko, jednak daje sobie radę w każdych warunkach. Powiem jeszcze krótko o Kaśce – jak nie miała jeszcze 5-ciu lat, pojechaliśmy do Szczyrku i przed PTTKiem ubrałem jej pierwszy raz narty. Wtedy jeszcze nic z tego nie wyszło, narty jej się plątały i koniec. Dopiero 2 lata później na początku kwietnia pojechaliśmy tam z nią w okresie niepogody. Codziennie padał śnieg i była mgła. Wywoziliśmy ją na czerwona trasę na krótszym wyciągu orczykowym i zjeżdżaliśmy tą trasą tak, że jechała bez trudności. Po 5 dniach nieźle już jeździła. Ale ostatniego dnia, gdy wyjrzało słońce, odmówiła jazdy widząc przed sobą przestrzeń i stromiznę stoku. Jak była w szkole średniej zapisałem ją do grupy pyskowickiego klubu narciarskiego, którego organizatorem i trenerem był Śnieżek. Nie osiągała tam super rezultatów, była tam najsłabsza z całego grona i ze łzami w oczach wspomina jak musiała z tego Skrzycznego zjeżdżać i to szybko. W końcu dzięki temu nauczyła się jeździć – pierwszy sezon był najtrudniejszy, ale później było już znacznie lepiej. Potem jeździła z nami w Alpy.

BN: Śnieżek był pierwszym zorganizowanym prekursorem młodzieżowego szkolenia zawodniczego.

JL: Był przede wszystkim organizatorem, a dopiero później trenerem. Tak funkcjonował, że się to wszystko udawało. Jeździły z nim dzieci m.in. Agnieszka Wusatowska i niesamowity talent Tomek Legaszewski. Z jego ojcem chodziłem do jednej klasy w gimnazjum.

ZS: Kogo jeszcze wspomnimy z towarzystwa GKN? Np. małżeństwo Dorosów – Irenę i Zbigniewa.

JL: Z Dorosem byłem kilka razy temu we Francji. Zmarł 2 lata temu.

ZS: Można wspomnieć Staszka Dyakowskiego – był zawodnikiem w klubie, a także jego starszego brata.

JL: Spotykałem jego brata w górach kilka razy, ale był trochę starszy od mnie. Staszek ciągle jest taksówkarzem i ma syna, który jeździ na snowbordzie i urządza wyjazdy dla snowbordzistów.

ZS: Często na narciarskie wyjazdy jeździła Lidka Zamojska, piękna kobieta, dbająca zawsze o swój wygląd.

JL: Jeszcze dziś się z nią widuję, choć ma już kłopoty ze zdrowiem. Byłem z nią na nartach w Livigno i jeździła bardzo dobrze, ale dość ostrożnie.

Można też spojrzeć na gliwickie narciarstwo poprzez ludzi, którzy uprawiali rajdy narciarskie. Najpierw jeździli na rajdy ogólnopolskie, a potem Kaziu Zelewicz zaczął organizować co roku konkurencyjny rajd własny. Zbierał grono osób chętnych, których poznał wcześniej na rajdach ogólnopolskich, korespondował z nimi i często korzystał z chałupy na Słowacji w Sławkowie, którą ja i Jurek Kubisz wynaleźliśmy 40 lat temu, u gospodyni, z której kwatery korzystam do dziś. Podczas tych rajdów w 6 pokojach tej kwatery potrafiło spać ponad dwadzieścia osób – na łóżkach, na podłodze, gdzie można. Zelewicz był inżynierem chemikiem i pracował do końca życia w POCHu, był narciarzem średniej klasy, ale lubił rajdy narciarskie, w których i ja czasem uczestniczyłem. To była wyrypa i karkołomne przejścia przez ścisłe rezerwaty, gdzie nie było żadnej możliwości jechania na nartach, gdzieś po drzewach, wykrotach, przejściach – kompletny Wietnam.

ZS: Pamiętam jeszcze Zdzisława Dziędzielewicza, pracował w Biprohucie.

JL: Dziędzielewicz żył 94 lata. On przyniósł idee alpinizmu i narciarstwa do Gliwic. On to zapoczątkował, on założył koło klubu wysokogórskiego przy PTTK – on był tego inicjatorem. On był instruktorem narciarskim i szkolił narciarzy. Uśmiechnięty, w okularach, z plecakiem, był zawsze widoczny. Wielka postać.

BN: A jak w to wpleciemy postać Pukasa?

JL: Pukas był organizatorem imprez narciarskich na Politechnice. Był bardzo sympatyczny, wspinał się, nie był żadnym mistrzem świata, ale jeździł w góry, angażował się w działalność turystyczną i był szalenie miłym człowiekiem.

BN: A Boguś Szczepański – świetny narciarz i zawodnik?

ZS: Boguś Szczepański – sportowiec narciarz; nie bardzo pamiętam gdzie kształcił się jako slalomista, ale technicznie dobrze jeździł. Pamiętam obóz treningowy w Zakopanem organizowany z ramienia AZS przy Politechnice Śląskiej, gdzie jednym z uczestników był właśnie Boguś Szczepański. Celem było przygotowanie do startu w Akademickich Mistrzostwach Polski w narciarstwie alpejskim (był to marzec albo kwiecień), które odbywały się na stoku z Beskidu koło Kasprowego Wierchu. Pamiętam również zawody w slalomie specjalnym na Skrzycznem – start prawie na samym szczycie Skrzycznego, a meta na pierwszym wypłaszczeniu poniżej Rozwidlenia. W obu zawodach, Boguś zajął dobre miejsca, zwłaszcza w AMP. Niestety nie pamiętam dat oraz wielu innych szczegółów. Myślę, że wyniki, szczególnie z AMP, bylibyśmy w stanie gdzieś odszukać.

BN: Ja też pamiętam Bogusia z Pucharu Gliwic, chyba w roku 1975, na Beskidku w Szczyrku. O ile sobie przypominam, wygrał wtedy obie konkurencje, tj. gigant i slalom (wtedy slalom specjalny).

 

/notował: Bogusław Nowakowski/

Dodaj komentarz