Maciej Haczewski – Związki z nartami cz. II

Maciej Haczewski rozmowy o narciarstwie cz.II – rozmawiali Bogusław Nowakowski i Zbigniew Sokalski 06.11.17

Większość zapalonych narciarzy to ci, którzy narty pokochali. W latach 50-tych grupa z Katowic (architekt Jarecki i inni) i grupa gliwicka – potrafiliśmy się umówić na Dolinach koło chaty Donata, co było dla nas wtedy najczęstszym miejscem do spotykania się. Na łacie śniegu 20 osób -zapaleńców jeździło, i podchodziło, i jeździło, i w czasie deszczu, i na herbatkę do Donata … i tak dalej.

Kontynuując opowieść o moich losach, to wstąpiłem do wojska, złożyłem przysięgę na Związek Radziecki w poborze wiosennym w 1958 roku. Spóźniłem się 2 dni do szkoły podoficerskiej w Chorzowie, bo próbowałem, przy pomocy kolegów i koleżanki ze szpitala miejskiego, złamać sobie rękę. Szczęśliwie z tego zrezygnowałem, ale opóźnienie miałem. Chociaż strzelania miałem na “5” i trafiłem do batalionu zwiadu, wyszedłem z wojska po 4 miesiącach “chorując na wzrok”. Wróciłem do Gliwic, do domu i kontynuowałem naukę w 10-tej klasie.

Na jesieni 1958 powstawał Gliwicki Klub Narciarski. Z osób pamiętam działacza Andrzeja Kozubka – partyjnego instruktora Komitetu Miejskiego, pracował w Instytucie Metalurgii, jako laborant, typowy czynny działacz, młody komunista. Z innych pamiętam Czoka, Domańskiego, Sylwka Gościło, później Dyakowskiego i Gosiewskiego. Dziędzielewicz był przede wszystkim taternikiem, chociaż udzielał się narciarsko głównie w AZSie w sekcji narciarskiej. Było dwóch braci Bilczewskich – starszy, bardzo dobry narciarz – Jacek, zginął w Tatrach, i młodszy Adam, który też się wspinał. W latach 50-tych Gliwicach był też drugi po AZS, konkurujący klub narciarski “Kolejarz”, gdzie jeździł Zbyszek Domański. Studiował 2 lata AWF we Wrocławiu, gdzie odbył szkolenie narciarskie. Był instruktorem AWF z bardziej eleganckim niż sportowym, zachowawczym sposobem jazdy – razem kolana, ześlizgiwanie nart, żeby ładnie wyglądało. Zawsze mnie przekonywał, że ja źle jeżdżę, bo instruktor nie powinien tak jeździć. Później w latach 70-tych był na ENSie (Ecole Nationale de Ski et d’Alpinisme w Chamonix). Gdy jeździłem w SNPTT i mieszkałem w Zakopanem, spotkałem go przypadkowo na Hali Gąsienicowej, jak szkolił grupę. Bardzo się ucieszyliśmy, tym bardziej, że wcześniej dość często spotykaliśmy się w Gliwicach. Wtedy w rozmowie mnie, jako narciarza – zawodnika, z szacunkiem, zapytał jak jeździ się wertikal. Czułem się jak fachowiec, ale trudno mi było to pokazać na polanie. Krótko, więc mu opisałem, jak skręcam szybko w prawo i lewo – i ot, cały śmig.

Chcę tu powiedzieć o powstającej wtedy różnicy między instruktorami, którzy wywodzili się z narciarstwa sportowego, a instruktorami wywodzącymi się z narciarstwa masowego. Niewielu było starych, przedwojennych dobrych narciarzy. Byli za to zapaleńcy kochający narty. Gorzej było, gdy instruktor bardziej kochał instruktorstwo niż narciarstwo. Pierwszy kurs instruktorski PZNowski odbył się w roku 1956 lub 57. Wtedy startowałem w LZSie na Dolnym Śląsku, gdzie byłem zawodnikiem i w czasie Pucharu Karkonoszy rozpoczynał się ogólnopolski kurs instruktorski. Klub wydelegował mnie na ten kurs, ale nie zabezpieczył finansowania. Szefem kursu był trener kadry Stanisław Ziobrzyński. Ucieszył się, że mnie zobaczył i chętnie mnie na kurs zakwalifikował. Niestety LZS nie dosłał na mnie środków i wróciłem do domu. Z tego kursu wyłoniła się podstawowa grupa polskich instruktorów wykładowców – Gorajski, Zdzisiu Jakubowski, Jerzy Turski. Cała stara gwardia PZNu była z tego kursu, chociaż za bardzo nie umieli jeździć i na zawodach instruktorskich byli nie zawodnikami, a sędziami. Później już na kursokonferencji w Zieleńcu, było więcej młodej krwi. To towarzystwo stworzyło areopag instruktorów. Jeśli chodzi o sposób jeżdżenia to, powiem uczciwie i bez złośliwości – było to “dziadostwo”. Byli to zapaleńcy, ale było wśród nich wiele snobizmu i zarozumiałości, co mi do instruktorstwa nie pasowało.

W GKN PTTK pieczę organizacyjną miał Kozubek, który był też trochę taternikiem. Jeździł też na wyjazdy ze wspinaczami. Był Krzysztof Gosiewski, Andrzej Korczak, który zaczynał, jako słabiej jeżdżący, ale później się dobrze wyszkolił. Zawody klub organizował samodzielnie. Nie zlecano obsługi, jak to później się robiło. Kozubek, a później Korczak walczyli w Urzędzie Miejskim o dotacje, chociaż na początku umawialiśmy się w GKNie, że samodzielnie robimy np. Puchar czy Mistrzostwa Gliwic. Pamiętam, że kiedyś były zawody na stoku Skrzycznego – Zapalenicy, w prawo od trasy z Dolin, gdzie był mały wyciąg zaczepowy “wyrwirączka”, na który zaczepiało się specjalnym kluczem. Ktoś miał zorganizować tyczki, ale nie zorganizował. Za 2 dni rozpoczynały się mistrzostwa Polski na Skrzycznem, a ja zaobserwowałem, że pod dachem jednej z chałup złożone były wiązki przygotowanych do zawodów tyczek. Na jeden dzień, przy mojej inicjatywie i organizacji, nielegalnie wykorzystaliśmy je na naszych zawodach. Pomiary czasu były na stoper.

BN: Opowiedz historię warsztatu, który najpierw był na ul. Wiatreka, obecnie Bł. Czesława, w dzielnicy nazywanej teraz “Trójkątem Bermudzkim”, a później został przeniesiony na obecną ulicę Daszyńskiego, dawniej Nowotki, naprzeciw byłej jednostki wojskowej.

Byłem trochę majsterkowiczem. Dziury pod śruby wiązań w nartach wypalałem gwoździem grzanym na gazie. Byłem już instruktorem, a kolega w Katowicach rozpoczął montaż wiązań. Podchwyciłem pomysł. To był koniec lat 60-tych. Pożyczałem od znajomych wiertarkę, miałem książkę Bielczyka z lat 40-tych, gdzie było coś na temat montażu wiązań i potrzebnych pomiarów. Serwis urządziłem w mieszkaniu na Malinowskiego, a po roku zacząłem się rozglądać za lokalem. Poszedłem do Urzędu Miejskiego odpowiedniego wydziału usług i handlu i zapytałem czy mógłbym się zarejestrować, jako rzemieślnik. Urzędnik robił mi trochę wstrętów, ale uzyskałem zgodę. W miejskim wydziale lokalowym raczej ze mną nie rozmawiali, twierdząc, że lokalu po prostu nie ma. Po jakimś czasie trafiłem w “lokalówce” na młoda panią, niedługo tam pracującą, która znalazła mi 2 adresy, w tym ten na Wiatreka, dość blisko linii tramwajowej, w secesyjnej kamienicy. Poszedłem więc do administracji domu przy ul. Franciszkańskiej z odpowiednim planem i wnioskiem zagospodarowania lokalu. Nie mogłem jednak zmobilizować elektryków do rozpoczęcia prac i byłem załamany. Byłem zaprzyjaźniony, z nart, z redaktorem Telewizji Katowice, któremu wspomniałem o moich planach. Ten obiecał, że po otwarciu mojego serwisu narciarskiego wyśle kogoś, by zrobić reportaż. Sprawa się przeciągała, byłem podłamany. Zdecydowałem, że pójdę do Komitetu Partii, gdzie jednym z sekretarzy był dawny uczeń Gimnazjum Rymera, starszy ode mnie. Kiedyś w latach szkolnych, nas dwóch dyrektor wezwał do gabinetu na reprymendę i odpowiednio zrugał. Jako młodszy, dobrze starszego kolegę zapamiętałem. Będąc już w budynku Komitetu z trudem rozpoznałem po kilkunastu latach dawnego kolegę, który zaczął oficjalnie od “towarzyszu”, ale ja przeszedłem na “ty”, przypominając, że znamy się od Rymera ze wspomnianej sytuacji. Przedstawiłem swój problem z warsztatem, ze zbliżającym się sezonem i planowaną wizytę reporterów telewizyjnych. On przeszedł z “towarzysza” na “Maciek” i szybko ustaliliśmy, że przekaże sprawę dyrektorowi MZBM, który miał u niego być za kilka dni o godzinie 11-tej. Tego dnia czekałem na korytarzu w Komitecie i widząc, kto o 11-tej wchodzi do Sekretarza, wiedziałem, do kogo zwrócić się ze swoją sprawą. Wychodzącego z gabinetu ok. godz. 12-tej,  zagadnąłem na schodach. Ten zwracając się do mnie zapewnił mnie – “Towarzyszu, proszę się nie martwić, wszystko będzie załatwione”. Już o 16-tej tego samego dnia, okazało się, że potrzebne instalacje były w lokalu zamontowane.

W tym lokalu w secesyjnej kamienicy była ładna witryna i rzeźbione przeszklone drzwi. Miałem wywieszkę, że pracuję od 16-tej do 19-tej. Chodziło o to, że pracując sam, nie mogłem równocześnie serwisować nart i odpowiednio obsługiwać klientów. Pewnego dnia, około południa, nagle ktoś uderzył w drzwi, wybijając szybę. Wyjrzałem na ulicę i okazało się, że mam 2 gości, w tym jednym z nich jest Prezydent Miasta Gliwice, którego znałem z kortów tenisowych. Drugim był wyżej wspomniany urzędnik wydziału usług i handlu, który przyszedł zaprotegować swojego szefa – Prezydenta Miasta, bym przed Bożym Narodzeniem przykręcił wiązania. Ponieważ nie umieli nosić nart, sięgając po klamkę, wybili szybę, za co mnie oczywiście bardzo przepraszali. Zapewniłem w grzecznej rozmowie, że dla Prezydenta to “mogę wszystko” i szyba nie stanowi żadnego problemu.

Ok. 1974 roku, z pewnymi problemami administracyjnymi, które pomogło mi pokonać również “ramię partyjne”, przeniosłem się na ulicę Nowotki. W nowym lokalu zaprojektowałem specjalne półki i lady. Miałem pracowników, których obdarzałem zaufaniem – czasem okazywało się, że wobec niektórych, nadmiernym. W latach 80-tych otworzyłem sklep sportowy na rogu ul. Pszczyńskiej i Nowego Światu. Chciałem mieć sklep z fachową poradą i obsługą. Niestety plan się nie powiódł, bo po stanie wojennym były ogólne braki w zaopatrzeniu. Zwróciłem się do znajomego z kursokonferencji, wiceprezesa PZN, dyrektora fabryki nart w Szaflarach o przydział nart do specjalistycznego sklepu prowadzonego przeze mnie – fachowca. Pojechałem do Szaflar, ale w krótkiej rozmowie na korytarzu znajomy dyrektor prezes stwierdził, że to jest niemożliwe, gdyż zakłady mają zaprogramowane przydziały na poszczególnie swoje hurtownie.  Narciarstwo się nie rozwijało. Dopiero później zaczęły przychodzić narty z zachodu.

Za granicę, do Niemiec, wyjechałem w roku 1986-tym, a wróciłem w 1991-szym. Do mieszkania, w którym mieszkałem, i które pomimo wyjazdu opłacałem, wprowadził się urzędnik SB. Było wprawdzie ciasne, ale ładne, na parterze, z ogródkiem. Wszystkie moje rzeczy, które w nim zostawiłem, wyrzucono do śmietnika, w tym komunikaty-wyniki z zawodów, w tym z ogólnopolskich zawodów instruktorów, w których startowałem chyba ponad 10 razy. Moim najlepszym wynikiem to było 4 miejsce w najsilniejszej grupie, byłem nawet 2-gi w gigancie. Z “dziesiątki” się nie wychylałem, chociaż raz byłem 14-ty, a raz wyleciałem ze slalomu i byłem daleko. Przed moim wyjazdem do Niemiec, to zawodów, pucharów miast – Gliwic, Zabrza, Tychów, Gronia w Brennej, było tyle, że nawet 2 razy w tygodniu można było startować. Były też zawody WKKFiT, gdzie startowali wszyscy byli zawodnicy szczyrkowscy. Na jednych byłem ex-equo z Leonem Gajem, a drugie wygrałem. Były też rocznicowe zawody typu “bitwy pod Lenino”, które organizował Szczyrk. Najpierw było strzelanie z KBKS na łące przy dolne stacji kolejki. Drugą częścią był start spod schroniska na szczycie Skrzycznego z nartami w ręku, w kierunku Małego Skrzycznego. Po krótkim podejściu zakładało się narty i zjeżdżało nartostradą w kierunku wyciągów górniczych. Miałem szybkie, nieźle posmarowane narty, byłem specjalistą jazdy po nartostradach, jeszcze z czasów zakopiańskich. Ze strzelania wyszedłem z drugim miejscem. Później, po przejeździe nartostradą, miał być gigant na trasie “nr 3”. Przy zapinaniu nart po podbiegu, okazało się, że nabiło mi się śniegu pod butem, którego nie byłem w stanie usunąć. Tak straciłem tyle, że wystartowałem jako przedostatni i tylko kilku minąłem na trasie. W slalomie strat nie odrobiłem i zająłem chyba 6 miejsce i odebrałem nagrodę w świetlicy “Sokoła Szczyrk”.

W środy były bieżące zebrania GKN, a raz na miesiąc Kozubek prowadził zebranie ogólno-organizacyjne. Były dwie główne imprezy w roku: rajd górski i zawody Puchar – Mistrzostwa Gliwic. Przychodziło sporo młodych ludzi: bracia Kochaje, bracia Jękotowie, Frycz, Foryst, Kucharz, Golec (późniejszy mistrz świata lekarzy). Ponieważ chciałem tę młodzież w klubie zatrzymać, chociaż miałem w tym swoim działaniu oponentów, wprowadziłem klubową klasyfikację roczną – ranking z przydzielonymi proporcjami punktów za miejsca w poszczególnych zawodach. Wyniki były wywieszone i po tygodniu uzupełniane. Dość dużo pracy temu poświęciłem, przeliczając i uważając, by kogoś nie skrzywdzić. Funkcjonowało to kilka lat i Kozubek był ze mnie wreszcie zadowolony.

W latach 70-tych przyszło pismo do Klubu i trzech członków GKN – Andrzej Śnieżek, Zbyszek Domański i ja, poszliśmy na studium trenerów 2-giej klasy w Krakowie na AWF. Kurs z dyplomem ukończył tylko Śnieżek. Były 2 sesje zimowe, które prowadził Roj z Banasiem. Od Roja, który był wtedy słynną gwiazdą, dostałem dobrą techniczną uwagę dotyczącą mojego stylu jazdy. Autorytetami narciarskimi dla mnie byli zawsze Ciaptak i “Pirat” Wojna-Orlewicz, który później zaczął startować w licencjonowanych rajdach motocyklowych. “Pirat” był świetnym narciarzem, wielkim talentem. Zaprzyjaźniłem się z nim, gdy razem studiowaliśmy w Krakowie.

Umówiliśmy się ze Zbyszkiem Domańskim, że wyselekcjonujemy grupę gimnazjalnej młodzieży, z którą będziemy jeździć sportowo. W tej grupie byli dwaj bracia Kochaj, dwaj bracia Jękot, Golec, Frycz, Kucharz – około 13 osób, późniejsi nieźli narciarze. Zbyszek nie czuł się zawodnikiem, akceptował poglądy i styl “instruktorski”. Za mną na trasach chłopcy musieli jeździć odważnie, szybko. Zbyszek miał inny styl – instruktorski – narty i kolana razem, spokojnie, gładko, bez szarpnięć. To nasze szkolenie trwało na pewno 2 sezony. Zajęcia mieliśmy też w lecie, wspierając się materiałami ze studium z Krakowa budowania cech motorycznych. Robiliśmy sprawdziany, 2 razy w tygodniu korzystaliśmy ze stadionu na ul. Sowińskiego. Wiosną każdy dostał plan – kajecik z indywidualnym planem ćwiczeń na lato. Po dwóch sezonach chłopcy jeździli znacząco lepiej. Większość poszła potem do AKNu. Później, nawet będąc instruktorem wykładowcą, prowadząc narciarskie szkolenia, odrzucałem praktycznie cały program nauczania PZN.

Będąc już w Niemczech, gdy mieszkałem w Hagen, pojechaliśmy z synem, z miejscowym klubem, na pierwsze ogólno niemieckie zawody uczniowskie, gdzie startowała w jego grupie ponad setka uczestników. Łukasz zajął 23-miejsce. Niemiecki Trener był zachwycony. Tam spotkałem dawnego podopiecznego – Andrzeja Golca, który był wtedy na szczycie niemieckich list klasyfikacyjnych.

BN: Maciek, bardzo dziękuję rozmowy!

/notował B. Nowakowski/

 

Dodaj komentarz