Krzysztof Gosiewski – Narciarskie wspomnienia

1.    Prehistoria

Narciarstwo zacząłem „uprawiać” w czasach, z punktu widzenia mojego późniejszego „gliwickiego” nartowania – prehistorycznych. Było to jeszcze w szkole podstawowej w Mikołowie, gdzie wówczas mieszkałem w latach 40-tych i 50-tych. W domu były jakieś przedwojenne drewniane narty, ze złamanym szpicem, naprawionym jakimś kawałkiem blachy (może z rozciętej puszki po konserwach?). Miały one wiązania ze skórzanymi paskami, w których tylko szpic buta trwale powiązany był z nartą, zaś tył mógł swobodnie na pasku podnosić się do góry. Jedynym sposobem wykonania skrętu mógł być tzw. telemark. Mikołów położony jest pomiędzy niewielkimi wzgórzami, więc próby tych przedwojennych technik narciarskich mogłem wykonywać na pobliskich górkach, bez potrzeby wyjazdu, choćby w Beskidy.  Po paru latach w ramach jakiegoś prezentu, chyba pod choinkę, dostałem powojenne już narty też drewniane, które miały już stalowe krawędzie, zwane wówczas „kantami”, ale na razie jeszcze bez plastikowego ślizgu, ale już z wiązaniami typu kandahar, które nadal pozwalały unosić obcas do góry, ale bez zbyt dużych ruchów w poziomie. Z tymi nartami można się już było pokazać na Klimczoku. Kolejkę na Szyndzielnię uruchomiono w roku 1953, więc moje niedzielne wyjazdy narciarskie w ten teren zaczęły się gdzieś około roku 1954. Taka wycieczka, stosując dzisiejsze nazewnictwo, była wyjątkowo upierdliwa. Wstać z łóżka trzeba było koło 5-tej, najpóźniej 6-tej rano, jechać pociągiem do Bielska z przesiadką w Katowicach Piotrowicach. W Bielsku należało wykonać ostry sprint do znajdującego się naprzeciw dworca placu autobusowego, by następnie odbyć bezpardonową walkę z innymi narciarzami przy wejściu do autobusu. Często nawet kilku kolejnych autobusów, aby jak najwcześniej, koło 10 lub 11-tej znaleźć się w długiej kolejce go kolejki linowej. Kiedy wreszcie udało się wylądować na Szyndzielni trzeba było odbyć spacer, zwykle w grząskim śniegu by wczesnym, a czasem nawet późnym popołudniem, dojść na Klimczok. Tu wreszcie można było na tzw. „deptułę” rozpocząć narciarstwo na znajdującej się tam „oślej łączce”. Gdy po jakimś czasie uruchomiono tam jakąś prymitywną „wyrwirączkę” było jeszcze gorzej, bo zamiast rozgrzewającego deptania pod górę trzeba było marznąć w kolejce. Warto wspomnieć, że dość szybko z usług wyrwirączki zaczęli korzystać tylko leniwi i cierpliwi, a reszta nadal korzystała z „deptuły”. Nie muszę chyba ukrywać, że z przyjemności tych wyjazdów korzystałem niechętnie i w efekcie – rzadko. Zwłaszcza, że warunki do jazdy na Klimczoku panowały krótko, tylko w miesiącach pełnej zimy, jedyną przyjemnością takiego wyjazdu był końcowy zjazd do Bystrej, bądź do Szczyrku, skąd można było zacząć autobusowo – pociągową gehennę powrotu do domu.

2.    Gliwice lata 50-te

W 1956 zacząłem studia w Gliwicach, gdzie istniało silne środowisko narciarskie i tym samym dopiero wtedy powoli mogłem zacząć prawdziwe uprawianie tego sportu, jednak w dalszym ciągu na etapie nart drewnianych, które w początkowym okresie łamałem dość często. Trudno dziś ustalić, kiedy nabyłem jakieś lepsze narty, wprawdzie nadal drewniane, ale już z plastikowym ślizgiem i lepszymi krawędziami, na których zainstalowałem, trzymający przód buta trójkątny bezpiecznik typu „Out” i wiążące tył buta na sztywno z nartą skórzane rzemienie „langriemen”. Bezpieczeństwo używania tych wiązań było: he he! raczej sprawą naiwnej wiary niż rzeczywistości, ale poprawiały samopoczucie.     

Wejście w gliwickie środowisko narciarskie nie było natychmiastowe, a ponadto rozruch studiów na pierwszym roku wymagał pewnego wysiłku, więc zajmował sporo czasu. O ile pamiętam zimę 56/57 spędziłem raczej na wkuwaniu niż na nartach. Zwłaszcza, iż doktor Waliszewski, który prowadził z nami ćwiczenia z matematyki uważał, że jeśli studenta ma się wylać ze studiów, to należy to uczynić na 1-szym roku, zamiast robić mu krzywdę dopiero przed dyplomem. Szczęśliwie mimo usiłowań nie wywalono mnie na 1-szym, więc już w następną zimę można się było nieco poślizgać. W pierwsze lata studiów uprawiałem narciarstwo raczej z kolegami z roku, czy z akademika. Było to towarzystwo dobre dla mnie, bo w podobnym stopniu zaawansowania w tym sporcie, czyli miernym. Zwykle organizowaliśmy wspólne kilkudniowe wyjazdy do schroniska na Skrzycznem lub Hali Miziowej. Oba te schroniska były wówczas raczej prymitywnymi barakami, w których warunki, zwykle bez światła elektrycznego, miały swoją szczególną poetykę. Na hali Miziowej stare przedwojenne schronisko spłonęło w roku 1953 i zastąpione zostało „tymczasowym” barakiem, którego tymczasowość trwała okrągłe 50 lat, aż do roku, 2003, kiedy wreszcie otwarto nowe, w kształcie, jaki trwa do dziś. Ze względu na to, że do obu schronisk trzeba było dochodzić na piechotę uprawiane narciarstwo ograniczało się zwykle do szlifowania pobliskich „oślich łączek”. Byli wprawdzie zapaleńcy, którzy potrafili, co najmniej dwukrotnie w jeden dzień, wejść na Skrzyczne piechotą i zjechać, ale ja urodzony sybaryta do nich raczej nie należałem. W tamtych czasach byli w Gliwicach tacy, np. Haczewski, Domański, Dyakowski, ale zapewne też inni, którzy już wówczas traktowali narciarstwo bardziej sportowo, a nawet wyczynowo. Moje narciarstwo miało jednak charakter wyłącznie rekreacyjny i uprawiane było wtedy głównie z kolegami ze studiów.

Pod koniec lat 50-tych poznałem Staszka Dyakowskiego i jego siostrę Basię, którzy wówczas, początkowo jeszcze jako juniorzy, uprawiali narciarstwo w klubach krakowskich, o ile pamiętam w Olszy, a później w AZS. Mieli tam zresztą pewne sukcesy, nawet na Mistrzostwach Polski. Patrząc z zazdrością na ich jazdę powoli dochodziłem do wniosku, że trzeba, przynajmniej trochę podnieść swoje kwalifikacje w tym sporcie.

Dziś trudno mi sobie przypomnieć, kiedy i dlaczego dołączyłem do Gliwickiego Klubu Narciarskiego (GKN). Na pewno nie zaliczam się do grona jego założycieli. Jeśli GKN powstał dopiero w roku 1958, jak podaje Maciek Haczewski, to ja zapewne dołączyłem do tego grona nie wcześniej niż w pierwszej połowie lat 60-tych. Powodem nawiązania kontaktów z klubem, była chęć wejścia w środowisko, które mogłem uważać, za nieco „wyższą półkę” narciarską. Słowem: z mojej strony był to zapewne jakiś element snobizmu.

3.    Lata 60-te

GKN, jak się okazało, był mniej prawdziwym klubem sportowym, a bardziej towarzyskim. Raz w tygodniu w godzinach wieczornych zbierało się w siedzibie PTTK środowisko narciarskie, ot żeby pogadać, czasami pohandlować sprzętem etc. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek takie „zebranie” miało jakikolwiek bardziej formalny charakter, ze stołem prezydialnym, udzielaniem głosu etc. W salce był bufecik, w którym można było kupić kawę czy herbatę, a nawet jakieś herbatniki. Oczywiście żadnego alkoholu, bo PRL za Gomułki był ascetyczny i siermiężny. Przed nami, w tej samej „kawiarni” spotykali się alpiniści z gliwickiego Klubu Wysokogórskiego i często zostawali podczas naszego „zebrania”, tak więc towarzystwo bywało doborowe. Formalnie z klubem alpinistów nie mieliśmy nic wspólnego, oprócz „opiekującego” się oboma klubami „komucha”, długoletniego członka PZPR. W obu klubach podejrzewano go o współpracę z bezpieką, ale nikt nie protestował, bo sytuacja była w pewnym sensie wygodna. Takie były czasy: lepszy był „opiekun” znany, bo przyjdzie nowy i nie będzie wiadomo, kto nas obserwuje. Faktem jednak jest to, że politycznych rozmów tam nie prowadzono, a gdyby za normalne narzekanie zamykali, to 90% Polaków siedziałoby w pierdlu, a kto by wówczas pracował?

Czasy wówczas pełne były różnych kamuflaży. Do tradycji należały wyjazdy na 1 maja na resztki śniegu na Kasprowym. Zwłaszcza, jeśli święto klasy robotniczej wypadało blisko niedzieli (wolnych sobót i święta 3 maja wówczas nie było) to taka wycieczka była dość opłacalna, choć tak długich weekendów jak dziś nie było. Szkopuł był w tym, że obecność na pochodzie była obowiązkowa. Nawet, jeśli nie formalnie, to lokalni UB-cy zawsze dokładnie notowali, kto nie „manifestuje”. Potrzebny był więc jakiś bezpieczny kamuflaż. Nasz kolega o nazwisku Czok (imienia nie pamiętam, ale to nie ten słynny himalaista), który prowadził w jednym z górniczych biur projektów komórkę socjalną wymyślił coroczne „wycieczki leninowskie” do Poronina, dla uczczenia święta klasy robotniczej – 1 maja. Towarzystwo zabierało narty i udawało się autobusem w kierunku Zakopanego. Kierownik wycieczki Czok, zawsze jednak pamiętał, żeby zabrać ze sobą jakąś pokaźną wiązankę kwiatów. Po drodze autobus skręcał z zakopianki, podjeżdżał pod muzeum leninowskie, ktoś z autobusu w pędzie wybiegał pod pomnik wodza rewolucji, rzucał wiązankę, wracał w pośpiechu, by wycieczka przekraczając zapewne dozwoloną szybkość, mogła po spełnieniu obywatelskiego obowiązku pędzić w kierunku Kuźnic. Nie słyszałem, by ktoś kiedykolwiek zadenuncjował, na czym polegał leninowski charakter tych eskapad.

W latach 60-tych większość narciarzy zmuszona była korzystać ze sprzętu krajowego. Postęp w technologiach był bardzo wolny, choć jakiś jednak był. W pierwszej połowie tego dziesięciolecia jedyna upaństwowiona wytwórnia nart (dawna, założona w latach 20-tych prywatna firma: Bracia Schiele i Spółka) na ul. Kasprusie w Zakopanem podjęła próby produkcji nart metalowych z rdzeniem drewnianym. Pierwsza próbna seria tych nart rozeszła się wśród pomiędzy znakomitościami narciarskimi z Zakopanego. Takie narty zdobył dla siebie słynny kurier AK Józef Uznański, bohater wojenny znany z brawurowego skoku z kolejki na Kasprowy i ucieczki przed czekającym na niego gestapo. Nie wiem, czy nowy model z wytwórni na Kasprusiach mu nie odpowiadał, czy też może był w kłopotach finansowych, dość na tym, że kiedyś w Murowańcu zaproponował sprzedaż tych nart zgromadzonej tam gawiedzi.  Mój serdeczny kolega, taternik i narciarz zarazem, Piotr Tabakowski, wśród kolegów znany jakoPedro, targując się nieco natychmiast zgłosił zamiar kupna tej nowinki. Sęk w tym, że nie mając na ten zakup odpowiedniej kasy zorganizował w jadalni Murowańca pożyczki wśród znajdujących się tam znajomych i dobił targu. Po tygodniu, czy dwóch, zmuszony do oddania pożyczek sprzedał te narty Januszowi Lekkiemu, z którym po ukończeniu studiów zamieszkiwałem we wspólnym pokoju u jego rodziny. Janusz wrócił z Murowańca i czując pustkę w kieszeni zaczął szukać kolejnego nabywcy na tę narciarską „znakomitość”. Szczęśliwym nabywcą, i tym razem już do końca żywota tych metalowych „Rysów”, zostałem ja. Te narty były, jak na owe czasy, naprawdę świetne. W istocie był to sprzęt zrobiony z materiałów, które wytwórnia sprowadziła z jakiejś fabryki nart w Austrii. Najważniejsze było to, że klej łączący drewno z metalem był też zagraniczny i nie było żadnego problemu rozwarstwianiem się tych nart, co później do końca seryjnej produkcji podobnych nart był pietą achillesową wytwórni, produkującej już z krajowych komponentów wyjątkowe buble.  Dla dzisiejszej młodzieży, jeżdżącej na około 1,5 metrowych carving-ach nadmienię, że ten wspaniały austriacko-polski wyrób miał długość 2,15, a mimo tego był wyjątkowo skrętny. Jeździłem na nich dobre kilka lat, ale niestety byłem ich ostatnim właścicielem, gdyż kiedyś fiknąwszy kozła na damskim FIS-ie w Szczyrku jedną z nart złamałem całkowicie, tak, że oddzielony od narty dziób poszybował, co najmniej kilkanaście metrów. Następne narty kupowane już z produkcji w pełni krajowej nie umywały się do egzemplarza pochodzącego od słynnego kuriera II wojny światowej.

Końcówka lat 60-tych była narciarsko mniej korzystna. Zaczęło się od tego, że w roku 1968 postanowiłem zmienić pracę. Rok wcześniej urodziła mi się córka Ewa, a pensja starszego asystenta na Politechnice słabo wystarczała na tzw. wiązanie końca z końcem. Dostałem lepszą propozycję z Instytutu Chemii Nieorganicznej, a jako pracownik dydaktyczny mogłem zmienić zatrudnienie tylko z końcem semestru. Należało wykorzystać zaległy urlop. Tak więc, w końcu lutego po złożeniu stosownych papierków udałem się na dłuższy urlop w nieistniejącej dziś „Betlejemce” na Hali Gąsienicowej. Dłuższy urlop okazał się dość krótki, bo już 2-go, czy 3-dnie pobytu na oślej łączce koło Księżówki  doznałem: Fractura ossi tarso dextri cum dislocacione. Jakoś tak to było nazwane na wypisie z ortopedii zakopiańskiego szpitala, a oznaczało to: Złamanie prawej kości skokowej z przemieszczeniem. Gdy opuściwszy szpital znalazłem się z powrotem w Gliwicach, z ohydnie ciężkim gipsem od stopy prawie do uda. Czas spędzałem w fotelu, podczas gdy młodzież, głównie studencka szalała na ulicach podejmując próby rzeczy niemożliwych, czyli reformowania komunizmu drogą ulicznych demonstracji. Kiedy na przełomie marca i kwietnia wytargowałem z moim krewnym – ortopedą – zmianę gipsu na krótszy i lżejszy postanowiłem jednak odbywać jakieś spacery po mieście. Oczywiście o kulach. Wydarzenia marcowe 68 były już wtedy dość skutecznie wyperswadowane młodzieży przy pomocy pał i sikawek. Panował ponury spokój, wypełniany świeżymi wspomnieniami ulicznych perswazji. Facet z gipsem i o kulach natychmiast był uznawany za dzielną ofiarę reżimu. Próbowałem nieudolnie wyjaśniać źródło mojego kalectwa, ale na próżno – nie wierzyli. Zacząłem, więc nieudolnie potakiwać, twierdząc, że ze względów bezpieczeństwa nie mogę wszakże podać żadnych istotnych szczegółów. Tak moje narciarstwo zlało się z burzliwą wówczas polityką. Niestety sezon zimy 67/68 został brutalnie skrócony.  

Puchar Gliwic: skoro w roku 1986 był XXV Puchar, to musiał on wystartować po raz pierwszy w roku 1961, jeśli założyć, że odbywał się on bez przerw, co roku. Maciek Haczewski twierdzi, że GKN utworzono w roku 1958, więc albo organizację Pucharu rozpoczęto 3 lata później, albo były jakieś lata, kiedy go nie organizowano. Nie bądźmy jednak drobiazgowi. W przybliżeniu wszystko się zgadza. Przez blisko15 lat pomagałem Staszkowi Dyakowskiemu organizować tę imprezę, posiadam więc dość bogatą dokumentację, jednak zaczynającą się dopiero od roku 1973. Jest to prawdopodobnie mój pierwszy puchar (albo jeden z pierwszych), w organizację którego się zaangażowałem. Z grubsza pasuje, gdyż przynajmniej przez 10 lat Puchar organizowali starsi koledzy, m.in. założyciele Klubu. Tak więc z mojej perspektywy organizację Pucharu lepiej znam dopiero od początku lat 70-tych.

4.    Lata 70-te

Na przełomie lat 60/70-tych, kiedy z żalem musiałem wyrzucić znakomite narty „od Uznańskiego”, trzeba było kupić jakieś nowe. Wówczas wytwórnia nart na Kasprusiach była już zlikwidowana, a produkcję przeniesiono do znacznie większej fabryki w Szaflarach. Nadal jednak produkowane tam wyroby trudno było nabyć w sklepach. Szczęśliwie podczas letniego wypoczynku wakacyjnego poznałem gościa, który był jednym z dyrektorów fabryki w Bielsku, która produkowała m.in. wiązania. Był sympatyczny i uprzejmy, więc obiecał mi załatwić nowe narty z Szaflar, oferując jednocześnie wyposażenie ich wiązaniami o nazwie Alfa produkowanymi w jego wytwórni. Muszę z żalem stwierdzić, że zestaw ten był najgorszym i najbardziej kłopotliwym sprzętem, który kiedykolwiek przyszło mi używać. Wiązania nie posiadały pewnej cechy, którą nasz przyjaciel, a jednocześnie znany instruktor, a także montażysta Maciek Haczewski nazywał „elastycznością podłużną”. Chodzi o to, że kiedy narta przejeżdża przez jakikolwiek dołek terenowy, to wygina się w łuk, wydłużając odległość pomiędzy szpicem wiązania a jego piętką, mierzona po powierzchni narty. Wówczas jeden z tych elementów wiązania, szpic albo piętka, musi się o niewielką odległość przesunąć na powierzchni narty. Jeżeli tej cechy brakuje, to pojawiają się wielkie siły działające na wiązanie, które muszą spowodować wypięcie któregoś z bezpieczników. Krajowi konstruktorzy oba wspomniane elementy przytwierdzili „na fest” do narty. Skutkowało to tym, że podczas przejazdu przez jakikolwiek, nawet niewielki dołek, wiązania (zwykle oba) natychmiast wypinały, zwykle ostro katapultując narciarza. Nie warto wspominać jak groźne to było przy przejazdach nartostradą w gęsto zalesionym terenie. Warto dodać, że kaski wówczas nie buły powszechnie używane. Narty z Szaflar, w porównaniu z poprzednimi były twarde, kołkowate a warstwy metalowe klejone nieaustriackim klejem tylko jakimś krajowym szajsem z wielką ochotą likwidowały kontakt metalu z drewnianym rdzeniem. Reklamacja w Szaflarach powodowała, że po naprawie kilka dni można było się ślizgać aż do następnego rozwarstwienia. Dzień, w którym pozbyłem się tego cudownego zestawu należy do najszczęśliwszych w mojej narciarskiej karierze. Następne (też z Szaflar) były tylko o tyle bezpieczniejsze, że by nie ryzykować życiem i zdrowiem umieściłem na nich jakieś używane Markery. Wprawdzie już wówczas pojawiły się, nadal produkowane w Bielsku, wiązania o nazwie Beta. Była to zerżnięta wersja francuskich wiązań Look Nevada. Wprawdzie materiałowo niewiele miały wspólnego z oryginałem, ale podobno, jako tako działały, bez narażania na ciężkie kalectwo. Ja jednak po doświadczeniach z Alfami wolałem nie ryzykować swoich kości używaniem jakichkolwiek krajowych bezpieczników. Wybrałem używane Markery.

 Puchar Gliwic c.d.: Wróćmy jednak do Pucharu. Z biegiem lat można było wyczuć, że w GKN-ie starsza gwardia klubu miała już powoli dość zajmowania się organizacją 2 dniowych, wszakże zawodów. Przełom lat 60-tych i 70-tych nie był okresem, w którym było, tak jak później, wielu zawodów dla prawdziwych amatorów. Z tych czasów pamiętam wyłącznie, corocznie organizowane olbrzymie zawody organizowane przez TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej) dla „klasy robotniczej i inteligencji pracującej” całego Śląska. Do zawodów tych stawały niezliczone ilości startujących. Dokładnie nie pamiętam, ale myślę, że nawet 300 – 400 osób. Nawet, jeśli zaczynano by taką masówkę o świcie i kończono przed zmrokiem slalom musiał być nie za długi, a biorąc pod uwagę niesamowicie różne zaawansowanie zawodników, nie za trudny. Zwykle start był na górze Dolin a meta albo przed lub za Piekiełkiem. Nawet biorąc pod uwagę stosunkowo płaski teren, można sobie wyobrazić, jak wyglądała trasa dla zawodników drugiej, czy może trzeciej setki. Pamiętam, że Zawody te regularnie wygrywał Jurand Jarecki architekt z Katowic. Ta regularność powodowała, że nawet podejrzewano go o jakieś manipulacje z organizatorami. Facet jeździł dobrze i elegancko, więc nie wykluczam, że mogły to być tylko pomówienia.

W tej sytuacji 2 dniowy Puchar Gliwic, który co roku miał slalom specjalny i gigant, ustawiane w przyzwoitym sportowo terenie (FIS, Beskidek, Bińkula i tp.) miał, więc swoją renomę. Nie warto było, by po niewielu więcej niż 10 Pucharów zorganizowanych przez poprzednią ekipę GKN zmarł on śmiercią naturalną.

Wśród młodszych GKN-owców (he, he! jako wówczas 30 latek byłem tam „młodszy”) postanowiliśmy stworzyć grupę „młodzieży”, głównie dla kontynuowania Pucharu. Najbardziej w tę sprawę zaangażował się Staszek Dyakowski, ale również Irka i Zbyszek Dorosowie no i szereg innych osób z klubu, a w końcu ja również wciągnąłem się na kilkanaście dalszych lat w tę robotę.

Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy ta grupa po raz pierwszy organizowała Puchar. Mam do dziś plik protokołów związanych z Pucharem. Najstarszy jest 1973 roku. Można, więc przyjąć, że było to gdzieś na początku lat 70-tych i przy tej konstatacji pozostanę.

Początkowo całą organizację zawodów robiliśmy samodzielnie. Klub zawsze miał własne tyczki slalomowe, więc w zasadzie z ustawianiem slalomów nie było problemów. Później, kiedy pojawiły się tyczki przegubowe, to wypożyczaliśmy od organizacji, która takie tyczki posiadała. Stok do ustawienia zawodów, początkowo na kilkudziesięciu startujących (później liczba ta stale rosła) trzeba było załatwić z właścicielem, a raczej dysponentem terenu. Załatwienie rzadko było realizowane całkiem formalnie, zwykle półformalnie, bądź całkowicie nieformalnie. Pomiar czasu wykonywany początkowo stoperem nie stanowił również problemu. Dopiero później zaczęliśmy stosować fotokomórki. Komunikacja głosowa pomiędzy startem a metą odbywała się przez radiotelefon (typu walkie-talkie). Zwykle ktoś (kilkakrotnie byłem to ja) przynosił z pracy stoper lub stopery i radiotelefon, które oddawał po weekendzie. Finanse składały się z 2 członów: wpłaty wpisowego od uczestników i dotacje, nazwijmy to po dzisiejszemu: sponsorów. Zwykle jednak sponsor był jeden: Urząd Miasta w Gliwicach. Corocznie trzeba było tego sponsora bardzo grzecznie poprosić, ale wiadomo było, że nie odmówi. Skoro jest gromadka maniaków, która chce nieodpłatnie zorganizować jakieś zawody, o których później napiszą Nowiny Gliwickie i w dodatku można to „rozliczyć”, jako własną działalność, to, czemu nie dać tym maniakom? Jednak dawali niewiele, więc całą organizację my robiliśmy całkowicie za darmo a forsy i tak zawsze brakowało. Jakoś to jednak szło, dopóki „nie zaczęły się schody”. „Schody” polegały na tym, że coraz trudniej tolerowano to, że na rekreacyjnym terenie ktoś robi coś sam, nie angażując do płatnej organizacji miejscowych instytucji.

Skrótowe zestawienie danych dot. wybranych Pucharów Gliwic, na podstawie posiadanej przeze mnie dokumentacji zestawiłem w poniższej Tabeli:

Rok Slalom specjalny Gigant Organizacja Ilość startujących Uwagi
1973 Nie mam śladów w protokołach, więc chyba specjalnego nie było Stok koło szkoły nr 2

3.03.1973

GKN 84  
1974 2 przejazdy Kotarz

24.02.1974

Kotarz

24.02.1974

OSIR 53 (specj.)

69 (gigant)

Prawdopodobnie zlecenie nieformalne
1975 2 przejazdy FIS 19.01.1975 FIS

18.01.1975

GKN + COS 55 (specj.)

74 (gigant)

W porozumieniu z administracją wyciągu
1976 2 przejazdy Beskidek

17.01.1976

Beskidek 18.01.1976 GKN Łącznie 120 W porozumieniu z K.S. „Włókniarz”
1977 2 przejazdy

Beskidek 21.01.1977

Beskidek 22.01.1977 GKN Łącznie
ok. 150
W porozumieniu z

K.S. „Włókniarz”

1978 2 przejazdy FIS 21.03.1978 FIS 20.03.1978 OSIR 51 (specj.)

47 (gigant)

Formalne zlecenie do OSIR
1979 2 przejazdy

Czantoria

5.03.79

Czantoria 4.03.79 GKN 88 (specj.)

104 (gigant)

W porozumieniu z administracją wyciągu
1980 1 przejazd Szczyrk Bińkula

8.03.80

Szczyrk Bińkula

9.03.80

GKN +AKN Ukończyło *): 70 (specj.)

124 (gigant)

Stok udostępnił kierownik wyciągów.
1981 2 przejazdy FIS

21.03.81

FIS

22.03.81

GKN 124 (specj.)

104 (gigant)

W porozumieniu z administracją wyciągu
1986 Nie mam śladów w protokołach, więc chyba specjalnego nie było FIS

26.03.86

GKN**) +

Wojewódzki Ośrodek
Sportu ***)

Ukończyło *):

151 (gigant)

Trasę udostępnił i zawody organizował administrator kolejki na Skrzyczne
*) Brak danych na temat ilości startujących

**) W protokołach i na proporczyku figuruje jako organizator również Wydział Kultury Fizycznej i Turystyki
Urzędu Miejskiego Gliwice. Jednak Wydział był w zasadzie sponsorem, natomiast w organizacji zawodów
w rzeczywistości nie uczestniczył.

***) Nazwa niepewna odcyfrowana z nieczytelnej pieczątki. Administratorem kolejki był przez wiele lat
Centralny Ośrodek Sportu (COS). W organizacji Pucharu w 1986r. WOS reprezentował Bronisław Migdał.

Epoka gierkowska cechowała się tym, że po siermiężnej opoce gomułkowskiej powoli rodziła się świadomość: „hulaj dusza piekła nie ma”. Różni cwaniacy zaczęli sprawy, które za Gomułki nie były zinstytucjonalizowane powierzać instytucjom, które sami tworzyli po to, by sobie dowolnie „kręcić lody”. Taką instytucją okazał się przede wszystkim tzw. OSIR (Ośrodek Sportu i Rekreacji), który, nie wiem, może istniał wcześniej, ale przynajmniej w połowie lat 70-tych nagle się ożywił. Ożywienie polegało na tym, że prawem kaduka nadał sobie monopol na organizowanie jakichkolwiek zawodów sportowych w Szczyrku.

   W brakujących w Tabeli latach Puchar również się odbywał, co wynika z ciągłości numerów poszczególnych Pucharów. Pierwsze zawody, w których organizację zleciliśmy OSIR (prawdopodobnie wprost do kieszeni, co wynika z braku jakichkolwiek pieczątek na protokołach) odbyły się w roku 1974. Prawdopodobnie nie byliśmy zachwyceni tą organizacją, bo w następnych latach zapewne uznaliśmy, że skoro nie powinniśmy bez „Szczyrkowych” organizować zawodów na ich terenie, to jednak nie należy korzystać z OSIR. Przede wszystkim uznaliśmy, że strona sportowa powinna zostawać w rękach GKN. W następnych latach do współpracy zawieraliśmy umowę albo z aktualnie administrującymi wyciągiem krzesełkowym i jednocześnie trasami FIS  na Skrzycznem (lata 1975,1981 i 1986), bądź podobnie na Beskidku (lata 1976-77), czy na Czantorii w roku 1979. Szczególnie sympatycznie udostępniano nam stok na Beskidku. Trenerem zjazdowców Włókniarza był pan Koterbski, nota bene brat słynnej pieśniarki naszej młodości Marii Koterbskiej. Jako „czujący blues-a” zachowywał się wyjątkowo elegancko, pomagał nam a nawet załatwił naszym „zawodnikom” gratisowe wjazdy orczykiem podczas zawodów. Z Beskidkiem był jednak istotny kłopot klimatyczny. Ze względu na panujące na tym stoku warunki śniegowe robienie tam Pucharu było możliwe tylko na przełomie stycznia i lutego. Nie zawsze było to wykonalne, bo to okres ferii, a ponadto częstych wyczynowych zawodów zjazdowych. Wtedy pozostawałby jednak OSIR, z którym zawarliśmy, tym razem już formalną, umowę w roku 1978. Jej realizacja niechybnie znowu nas zniesmaczyła, gdyż jak zapewne widać z Tabeli następny Puchar zorganizowaliśmy samodzielnie na Czantorii, gdzie bez ceregieli i bez nadmiernych kosztów uzyskaliśmy zgodę administratora wyciągu. 

 Niezmiernie pouczająca była organizacja Pucharu w roku 1980 i jej skutki. Wróciliśmy do Szczyrku, by jednak podjąć negocjacje z OSIR-em. Panowie na przestrzeni wielu lat „współpracy” z nami, świadomi tego, że unikamy ich jak ognia postanowili nas ukarać, dając nam ofertę z taką ceną, która była wręcz zaporowa. Noblista Milton Friedman powiedziałby im, że w przypadku małego popytu na ich usługi powinni ciąć koszty i w konsekwencji obniżać cenę. No, ale gdzie tam! Szczyrkowi notable zapewne nie czytali teoretyka gospodarki rynkowej. Nolens volens trzeba było spróbować inaczej. Kierownikiem wyciągów górniczych w Czyrnej był Franek Śleziona, kolega szkolny mojego brata w Katowicach Ligocie. Poprosiłem go o pozwolenie zorganizowania 2-dniowych zawodów na Bińkuli. Franek mający żyłkę społecznika, wprawdzie stękając trochę wyraził jednak zgodę pod licznymi warunkami dotyczącymi wyłącznie bezpieczeństwa i dbałości o nawierzchnię trasy. Nie wspominał nawet o żadnym wynagrodzeniu, co po kontaktach z OSIR-em wprawiło mnie w osłupienie. Puchar 1980 organizowany wspólnie z AKN odbył się w znakomitej sportowej atmosferze, mimo tego, że fotokomórka wykonana przez studentów AKN-u zawiodła podczas zawodów. Po kilku tygodniach spotkałem Franka przy wyciągu. Gdy mnie zobaczył jego mina stała się ponura, lecz jednocześnie wojownicza. Zaczął od tego, że rzekomo wpuściłem go w maliny i zepsułem jego stosunki ze szczyrkowskim establishmentem. Zrazu nie rozumiałem, o co mu chodzi. Po chwili, gdy nieco się uspokoił zapytał, dlaczego jak załatwiałem u niego trasę nic nie powiedziałem o naszych wcześniejszych rozmowach z OSIR-em. Dlaczego miałem mu o tym wspominać? Po rozwinięciu tematu zrozumiałem, że między lokalnymi instytucjami turystycznymi istnieją niepisane, acz surowo przestrzegane układy, że nie psują sobie wzajemnie interesów. Ergo: nielegalny kartel. Pozwolenie na samodzielną organizację zawodów GKN-owi uznano za naruszenie niepisanej, acz przestrzeganej zmowy kartelu. Wściekłość Franka Śleziony była tym większa, że oddał nam Bińkulę gratisowo, jako koleżeńską przysługę, nie biorąc za to ani grosza, a mimo tego podejrzewano go o robienie interesów na boku. No tak właśnie profesorze Friedman działał rynek w PRL-u.

W następnych latach okazało się, że administracja wyciągu na Skrzyczne była chyba poza kartelem, gdyż następne Puchary odbywały się na Skrzycznem bez większych zakłóceń i w godziwych cenach. Osobą powołaną do pilnowania męskiego FIS-u był niejaki Bronek Migdał, znany z tego, że narciarzom nielegalnie szusującym po trasie zjazdowej rzucał gruby drewniany drąg, który jakoś dziwnie zawsze miał pod ręką. Tym samym woleliśmy mieć Migdała po swojej stronie by slalomy, które często sam nam ustawiał nie były zakłócane rzucanym przez niego drągiem. Niestety nadzieje na dłuższą spolegliwość pana Bronka były płonne. Parę minut po zawodach zamykał trasę i drąg był znów w robocie. Takie to były niebezpieczne czasy w PRL.

Pierwsze zagraniczne narty kupiłem w roku 1975, kiedy po raz pierwszy, korzystając z „dobrodziejstwa” systemu, dane mi było wraz z Rodziną udać się na wycieczkę do Włoch. Wracając nabyłem w Austrii, najtańsze jakie były, narty Blizzard. Jeździło się na nich nawet nieźle, ale po 2 czy trzech sezonach stały się oczywistym potwierdzeniem, że „tanie mięso tylko psy jedzą”. Po 2 czy 3 sezonach wykończyłem je do tego stopnia, że nawet nie można ich było sprzedać. Jako następne, kupiłem od Bajana Sokalskiego znakomite białe Dynastary, które były super i z rozrzewnieniem wspominam je do dziś.

Epoka Gierkowska spowodowała, że na rynku pojawiła się pewna ilość sprzętu zagranicznego. Co więcej pojawiły się nawet możliwości dla „zaimportowania” przez kluby, nawet takie jak GKN niewielkich ilości nart, czy butów. W latach 80-tych po wprowadzeniu stanu wojennego, o dziwo te możliwości pozostały, chyba dlatego, żeby młodzież zamiast konspirować jeździła na nartach. Oczywiście trudności takich zakupów były odpowiednio większe. Wówczas korzystając z tego, poprzez zbiorowy zakup GKN stałem się właścicielem następnych Dynastarów, które zobaczyć można na załączonej fotografii.

 

5.    Zaprawy, szkółki narciarskie i „rozjeżdżania”

W latach 70-tych GKN zaczął powoli rozwijać działalność „edukacyjno – rekreacyjną”, teoretycznie prowadzoną dla członków. Natomiast praktycznie, gdy proponowane formy zyskały sobie uznanie mieszkańców Gliwic, uczestniczyło w nich wiele osób spoza klubu. Tak więc, można powiedzieć, że był to wkład w tężyznę fizyczną mieszkańców miasta. Zwykle informacja o naszych imprezach rozchodziła się „pocztą pantoflową”, ale i tak od chętnych czasem trzeba się było opędzać.

W porze jesiennej klub organizował, w różnych salach gimnastycznych w Gliwicach przedsezonową zaprawę narciarską, w której nasi instruktorzy męczyli uczestników ćwiczeniami, specjalnie dobranymi do uprawiania tego sportu. O ile pamiętam, ćwiczenia te prowadzili najczęściej: Zbyszek Domański, Maciek Haczewski i Andrzej Śnieżek.

Później, na początku sezonu, zwykle w styczniu, ale zdarzało się, że i w lutym organizowaliśmy dla członków klubu tygodniowe obozy, których celem było nabranie kondycji przed nadchodzącym sezonem. Te obozy nazywaliśmy wdzięczną nazwą „Rozjeżdżanie”, czego nie należy rozumieć, że szybciej jeżdżący rozjeżdżali tych wolniejszych, choć nie zaprzeczam, że takie sytuacje też się zdarzały. Gdy impreza stała się popularna w Gliwicach to w zależności od ilości uczestników zajęcia odbywały się w grupach podzielonych wg stopnia zaawansowania narciarskiego. Każda z grup ćwiczyła ze swoim instruktorem. Obozy te, często zakończone były kontrolnymi zawodami dla uczestników.

Zauważyliśmy, że po domach rosną nam dzieci, które trzeba by było wciągać do sportu, który sami uprawialiśmy. Początkowo zaczęliśmy organizować dla nich wyjazdy narciarskie w czasie zimowych ferii narciarskich, obsługiwane przez licznych w klubie instruktorów, którzy przy okazji mogli uzyskać skromny ekwiwalent, bo trudno to w dzisiejszych kategoriach to co dostawali nazywać zarobkiem, więc po prostu: ekwiwalent za poświęcony tam czas. Najbardziej w organizację tych obozów zaangażowali się Bianka Görning i Edek Żukowski, który zresztą nieco wcześniej, przejął pałeczkę prezesa klubu od Tadka Żukrowskiego, który przed Edkiem (nie pamiętam, kiedy?) „prezesurę” przejął od Tadeusza Kozubka. Niemniej w te sprawy zaangażowała się spora część klubowiczów i nawet osób spoza klubu. Okazało się, że takie obozy narciarskie, to organizacyjnie dość prosta sprawa. Po prostu, odpowiednio wcześniej wynajmowało się w całości jakąś „chałupę”, lub nawet kilka „chałup”. Zbierało się zapisy i odpowiednio skalkulowane wpłaty i dopiero później zaczynały się kłopoty w czasie trwania obozu z opanowaniem, zwykle rozwrzeszczanej, hałastry. Zwykle tygodniowe „Szkółki narciarskie” kończyły się zawodami kontrolnymi.

Sukces obozów dla gliwickiej progenitury zrodził pomysł organizowania niedzielnych wyjazdów instruktorów z grupami dzieci i młodzieży. Początkowo usiłowaliśmy organizować takie wyjazdy łącznie z dojazdem i powrotem i tu wyszły na jaw liczne kłopoty. Organizacja przewozu przez klub, który nie miał żadnej bazy transportowej okazała się w warunkach PRL trudna do pokonania. Co innego przedsiębiorstwa i instytucje, które woziły swoim transportem tzw. „zakładowym”. Próba umawiania się, że jakiś „przewoźnik” np. Politechnika zabierze nasze grupy okazała się nierealna, ze względu na ich liczebność. Ponadto w takim wariancie instruktorzy mogli brać odpowiedzialności za dzieci od rana do wieczora. Zdarzały się sytuacje, że rozbiegany dzieciak zginął gdzieś do chwili odjazdu, obcego w końcu autokaru. Co wtedy robić? Odjechać bez delikwenta, czy zostać np. w Szczyrku i szukać, a potem jak wrócić? Po kilku średnio udanych próbach korzystania z cudzego transportu ta opcja została zarzucona, jako wręcz niebezpieczna i tym samym, w naszych warunkach niewykonalna. Wtedy wymyśliliśmy inny wariant dużo prostszy: Klub wyznaczał godzinę i miejsce spotkania w Szczyrku, gdzie instruktorzy czekali na szkółkę. Dzieci dowożone były przez rodziców, obojętnie czym, jakimś autokarem, czy własnym samochodem. Instruktorzy informowali o godzinie zaczęcia szkolenia i odbioru dziatwy – no i po krzyku. Odpowiedzialność za młodocianych uczestników obejmowała tylko 2 lub 3 godziny samych zajęć.

Pisząc te słowa uświadomiłem sobie pewną przewagę PRL-u nad obecną RP. My organizowaliśmy wszystkie powyższe akcje „na wariata”. Bez żadnych pozwoleń, certyfikatów itp. Ówczesna władza była zbyt zajęta szukaniem wrogów systemu (zwłaszcza w latach 80-ch), by przejmować się gówniarzami, którzy chcą się uczyć narciarstwa, czy choćby odpoczywać. Przynajmniej to stanowiło pewne ułatwienie w działaniach społecznikowskich. W większości działaliśmy wtedy bez „papierków”. 

6.    Lata 80-te

 Współpraca z AKN w organizacji Pucharów zaczęła się chyba w połowie lat 70-tych. Niestety w posiadanych przeze mnie protokołach AKN formalnie pojawia się, jako organizator, tylko w roku 1980. Myślę, że w latach 80-tych udział kolegów z AKN był w rzeczywistości większy, gdyż jak pamiętam były Puchary np. na Stożku, w których udział AKN-owców był już chyba nawet dominujący. Moja dokumentacja z tych lat jest już bardzo fragmentaryczna i wielu szczegółów podać nie mogę. Zresztą były to lata „Solidarności”, stanu wojennego i walki z komuną, więc moje zaangażowanie w GKN nieco spadło.

Jak widać z podanej w punkcie 4 Tabeli, Puchar Gliwice był organizowany co najmniej do roku 1986. Czy później też? Nie wiem. Ciągłość numeracji od 1973 (XII Puchar) do 1986 (XXV Puchar) świadczy, że przynajmniej przez te 13 lat odbywał się corocznie. W warunkach, w jakich działaliśmy to był jednak pewien sukces.

Wierzę, że żyjący jeszcze koledzy z GKN a także z AKN, których udział w tej imprezie rósł z roku na rok, uzupełnią moją niekompletną wiedzę, co się działo w trudnych latach 80-tych.  Ja ograniczę się tylko Pro Memoria do 2 opowiastek z tych lat, które warto zapisać:

  • Gdy w niedzielę 13 grudnia ogłoszono stan wojenny, a w poniedziałek 14-go podano informacje o szczegółach ograniczeń w poruszaniu się wyłonił się poważny kłopot dla licznych narciarzy z GKN. Otóż, jak co roku mieliśmy zarezerwowany cały dom u sympatycznej gospodyni w Szczyrku, jako kwaterę dla ogłoszonego na styczeń „Rozjeżdżania”. Telefony nie działały, więc nawet odwołanie rezerwacji nastręczałoby duże kłopoty. Staszek Dyakowski „zasięgnął języka” u pań z Urzędu Miasta, co można, zgodnie z Dekretem o stanie wojennym, zrobić w takim przypadku. Dowiedział się, że w sprawach „niecierpiących zwłoki” można dostać urzędową przepustkę, na opuszczenie miejsca zamieszkania. Dodatkowo panie poinformowały, że zostały pouczone, że nie powinny odmawiać przepustek w sytuacjach, gdy delikwent musi pojechać w celu opieki nad ciężko chorym członkiem rodziny, oraz że w takich przypadkach przepustka może być wydana na okres dłuższy niż 1 lub 2 dni (nam chodziło o pełny tydzień). Natychmiast pocztą pantoflową (telefony nadal nie działały) Staszek poinformował, że trzeba udać się do dużej sali zebrań w Urzędzie Miasta, gdzie panie urzędniczki wydają przepustki. Podał jako instrukcję, że jako powód należy podawać, że ciocia w Szczyrku, …….. tutaj należało podać nazwisko i adres gospodyni u której zarezerwowaliśmy pobyt… zapadła na jakąś okropną chorobę, jest w stanie ciężkim i wymaga, co najmniej tygodniowej opieki. Ja z załatwianiem przepustki wyczekałem kilka dni, licząc, że przepisy może zostaną złagodzone, ale w końcu udałem się załatwić formaloności.  W dużej sali było chyba kilkanaście stolików, a przy każdym niezła kolejka. Gdy dotarłem do stolika i podałem cel dokładnie wg. Stasiowej instrukcji, pani urzędniczka westchnąwszy puściła do mnie oko i powiedziała: coś te ciocie w Szczyrku bardzo są chorowite, bo tutaj mnóstwo facetów jedzie tam ciocię pielęgnować. Po czym wypisała przepustkę – jak chciałem. Gdy tylko odblokowali telefony zadzwoniliśmy do „cioci” w Szczyrku, że jakby pytali to ma koniecznie potwierdzić, że jest umierająca.
  • W roku olimpijskim 1984, czy może rok po olimpiadzie kolega Staszka Dyakowskiego, o ile pamiętam był to Dariusz Rosiak, zaprosił do Polski swoich znajomych z amatorskiego klubu narciarskiego z Sarajewa. Czasy były takie, że zapraszanie grupy osób wymagało zgody władz, a taką łatwiej było dostać, jeśli zapraszała jakaś „instytucja”, a nie osoba prywatna. Formalnie, więc Rosiak poprosił by formalne zaproszenie wysłał GKN – co wykonaliśmy. Istotnie po przyjeździe Jugosłowianie rzeczywiście nawiązali kontakt z naszym klubem i nawet wystartowali w akurat odbywającym się Pucharze Gliwic. Jako rewanż w 1986 zaprosili nas do Sarajewa z propozycją startu w podobnym Pucharze o sympatycznej nazwie „Kup Veterana”. Jugosławia była przez władze PRL traktowana, jako kraj pół-kapitalistyczny, tym samym wyjazdy tam były pod specjalnym nadzorem. Zwłaszcza w latach, gdy mimo odwołania nadal funkcjonowały pewne przepisy stanu wojennego. Ja wówczas, jako veteran walki z komuną, też byłem pod bardzo specjalnym nadzorem. Na cotygodniowym spotkaniu w PTTK, na którym zresztą byłem nieobecny uzgadniano, kogo umieścić na zbiorowym wniosku paszportowym (były takie!). Staszek Dyakowski zaproponował, aby mnie też umieścić na liście. Zaczęła się dyskusja czy moje dysydenckie nazwisko nie zablokuje wyjazdu całej grupy. Zdrowy rozsądek wykazała tylko Irka Doros, która przytomnie powiedziała, że jak będą chcieli to mnie skreślą, ale dlaczego koledzy z GKN mają odwalać robotę za SB. Niespodziewanie nikt mnie nie skreślił i tak załapałem się na wówczas wyjątkowo atrakcyjny wyjazd. Po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że może nie był to przypadek. Parę lat wcześniej, w pierdlu namawiano mnie usilnie do wyjazdu z kraju, z czego grzecznie nie skorzystałem. Wówczas dużo ludzi uciekało z PRL właśnie przez Jugosławię, więc może liczyli, że ja im też bryknę i będą mieli spokój.

   

  

Pamiątkowa plakietka Zimowej Olimpiady 1984 w Sarajewie

Jugosłowianie spisali się super. Umieścili nas w górskim hoteliku, tuż przy olimpijskiej trasie slalomowej. Bar był open free dla nas, a przejazdy wyciągami też darmowe.

Pod koniec pobytu wszyscy wystartowaliśmy w slalomie gigancie o sympatycznie brzmiącej nazwie „Kup Veterana”. Zawody zorganizowano na olimpijskim stoku slalomowym, a jako pamiątkę zawodnicy otrzymali „olimpijski” krawat, a zdobywcy 3 pierwszych miejsc odpowiednie medale. Pokojową tradycję olimpijską zakłócał jednak wyraźnie militarny charakter medali. Startujący z naszej ekipy wygrali dwie z 8-miu grup wiekowych, w pozostałych zajmując jedno 2-gie i dwa 3-cie miejsca.

Po powrocie niestety srodze zawiodłem służby SB-ckie, bo potulnie wróciłem do kraju, by sprawiać im dalsze kłopoty.

2 myśli na temat “Krzysztof Gosiewski – Narciarskie wspomnienia

  1. Wspaniałe wspomnienia! Nie tylko dobrze się je czyta, ale także ciekawie jest dowiadywać się o roli i losach ludzi, którzy kiedyś stanęli także na mojej narciarskiej drodze. Cóż, wydarzenia marca ’68 pamiętam z perspektywy pierwszoklasistki, a Puchar Gliwic dla mnie od początku był legendarną imprezą. Byliście, panowie, wspaniali! I tylko chichocze we mnie nienarciarska refleksja, jak ponadczasowe u nas jest zaangażowanie w opozycję…. Może dla tego, że narty dla mnie – jak pewnie dla wielu – zawsze oznaczały wolność i radość. I tego żaden system nigdy nie zmieni!

  2. Miło się czyta Pana wspomnienia..b.ciekawe…
    Startowaliśmy w Szczyrku jako studenci Politechniki Gdańskiej na Mistrzostwach Politechnik ..naszym mistrzem był śp.Marcin Przelaskowski…często wygrywał nawet ze studentami z Gliwic..Katowic..Warszawy..Krakowa..
    Mimo ze to czasy komuny mamy tyle wspomnień…
    Pozdrawiam..
    Jacek Moszkowski
    Sopot

Dodaj komentarz