Andrzej S. Tobiasz – KL szczyt zjazdowca cz.1

Andrzej S. Tobiasz, urodzony we Wrocławiu Gliwiczanin z Nowego Jorku, 20 lutego 1992 roku ustanowił rekord Polski ‘KL’ Narciarstwa Szybkiego, uzyskując na trasie w Les Arcs (Francja) prędkość 188,778 km/h podczas XVI Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Albertville.

Trzy tygodnie później, 12 marca 1992 roku podczas oficjalnej próby pobicia rekordu Świata na trasie w Vars (Francja), z rezultatem 205,70 km/h Andrzej ustanowił pierwszy rekord Polski przekraczający barierę 200 km/h.

 

BEZTROSKA GLIWICKA MŁODOŚĆ

Wypada jednak zacząć od początku mojej przygody z ‘KL’, bo choć banalny, niezaprzeczalnie związany jest on z gliwickim środowiskiem narciarskim.

Pewnego słonecznego poranka mg. inż. Czesław Tobiasz, pasjonat narciarstwa i aktywny członek gliwickiego oddziału PTTK oraz pracownik Politechniki Śląskiej, postawił małego 4-letniego Andrzejka na nartach i za kijek pociągną po świeżym śniegu do końca ówcześnie ślepej ulicy Konarskiego. Naprzeciw budynku Politechniki był mały stok prowadzący do poniższego parku, ustawił mnie w pozycji zjazdowej i lekko pchną, siła grawitacji zrobiła resztę i tak narodził się nowy młody zjazdowiec.

W drugiej połowie lat 1950-tych, Tato często wyjeżdżał na wycieczki i rajdy narciarskie organizowane przez gliwicki PTTK. Zawsze wracał od ucha do ucha uśmiechnięty i niesłychanie z siebie zadowolony. Coś w tym narciarstwie musi być pomyślałem i chyba bardzo wierciłem mu dziurę w brzuchu, bo już w wieku 7-8 lat zaczął zabierać mnie na niedzielne wycieczki Politechniki Śląskiej do Szczyrku. Rok czy dwa później dołączyli moi rówieśnicy Łukasz Walichiewicz, Zbyszek Gubrynowicz i wielu innych.

Rajd Narciarski PTTK Gliwice,  Tato na pierwszym planie – Krynica, 1956

 

Rajd Narciarski PTTK Gliwice,  Tato w środku – Krynica, 1956

 

Rajd Narciarski PTTK Gliwice, Bieszczady, 1962 – Czesław Tobiasz i Józef Szarawara

 

Rajd Narciarski PTTK Gliwice,  Karkonosze, Srebrna Grań, 1958 – Czesław Tobiasz

 

  W latach 1960-70 w każdą zimową niedzielę narciarska śmietanka Politechniki Śląskiej maszerowała wczesnym rankiem pod Kino X, gdzie czekał autobus do Szczyrku. Wśród nich nieco starsi od nas z podstawówki regularni gliwiccy wyczynowcy, którzy na dobre utknęli w pamięci; Wojtek Foryst, Zbyszek Sokalski z którym w latach 1980-tych miałem okazję poszaleć w Courshevel, Zbyszek Domański i Andrzej Towarnicki w towarzystwie zawsze opalonej narciarskiej mamy. Wyciąg krzesełkowy na Skrzyczne z Damską i Męską trasą zjazdową był wówczas główną atrakcją wypraw.

Osobiście, ‘ściana’ z Jaworzyny do Donata nabrała specjalnej jakości i stała się źródłem wielkiej satysfakcji ostrych zjazdów na ‘jajo’ wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Po większych opadach śniegu, wraz z Gubrynowiczem lubiliśmy urozmaicać tereny zjazdowe na ‘dziko’, pod górnym wyciągiem z Jaworzyny na Skrzyczne.

W czasie ferii zimowych Politechnika miała też zwyczaj organizowania obozów narciarskich dla dzieci pracowników. Chyba w Święta 1965/66 roku, pod opieką trenera Maćka Haczewskiego, wywieźli nas grupą około 15-tu dzieciaków do wynajętej willi na zboczach powyżej Wisły. Obóz był spartański, bez wyciągu, ale z wystarczająco długim stromym stokiem do ustawienia slalomu giganta. Po raz pierwszy miałem okazję trenować zjazdy na tyczkach z trenerskim nadzorem, a że pogoda, warunki narciarskie i towarzystwo dopisały, pozostało wiele miłych wspomnień.

 Drugą, coroczną narciarską tradycją Politechniki z inicjatywy prof. Pukasa, była tygodniowa wyprawa wielkanocna do Domu PTTK w Zakopanem. W 1960 jechał tylko jeden autobus, rok później dwa, potem trzy i cztery, a w 1970 pięć autobusów zwolenników białego szaleństwa. Oczywiście nie wszyscy jechali na narty, część wybierała się na Halę Chochołowską podziwiać krokusy, inni spacerowali po Krupówkach lub opalali się na Gubałówce. Narciarska wiara dzieliła codzienny przydział miejscówek i po śniadaniu kierowała się do Kuźnic.

W sumie spędzaliśmy na nartach bardzo dużo czasu i wkrótce zaczęła się tworzyć w mieście zwarta grupa prawdziwych pasjonatów sportu, również z licznych gliwickich biur projektowych, organizujących coraz więcej własnych wycieczek.

Przełomowym rokiem okazał się 1967, gdy rodzice wreszcie zafundowali mi pierwsze wymarzone ‘metalki’, piękne błękitne Rysy, cienką i obcisłą zawodniczą kurtkę z elastycznego materiału i zawodnicze spodnie z elastycznymi lampasami dla pełnej swobody zjazdowych manewrów.

Gdy na początku lutego wyjechałem do Zakopanego i puściłem się do Kotła Gąsienicowego, poczułem całkiem nowy wymiar białego szaleństwa. Wspaniałe przyśpieszenia i prędkości, błyskawiczne reakcje i kontrola kantowania, minimalne opory powietrza. Jednym słowem RADOCHA.

Już w pierwszym dniu pobytu, na pełnym gazie wyprzedziłem starszego chłopca. W kolejce do wyciągu podjechał do mnie z kolegą i zapytał z którego klubu (?), z żadnego na razie odpowiedziałem. Zakwaterowani w Kuźnicach studenci z krakowskiego AKN, 6-7 lat starsi, przyjechali na kilkudniowy trening i wyraźnie chcieli bym z nimi jeździł. Widocznie nieźle grzeję pomyślałem i przez następne kilka dni razem trenowaliśmy na Kasprowym. Zauważyli, że mam naturalne tendencje ‘zjazdowca’ i poradzili trenować długie zakręty, przejazdy i trawersy w pozycji zjazdowej, nie koniecznie na pełnym gazie, ale z czystym prowadzeniem i kantowaniem nart. W dolnej części Goryczkowej wzięli mnie na stromy stok bez większych muld, naprzeciw wjazdu do nartostrady. Należało najechać trawersem jak najwyżej, podejść jeszcze pod kosodrzewiny i zjazdem prosto w nartostradę, dowieść prędkość do Kuźnic. Od tego czasu, każda wyprawa do Kotła Goryczkowego koronowana była finałowym zjazdem na jajo w nartostradę.

   W 1968 roku byłem już pewny dwóch rzeczy; po pierwsze że zostanę architektem, a wspaniałe wyczyny Jean-Claude Killy oraz Andrzeja Bachledy na Igrzyskach Olimpijskich w Grenoble, pobudziły wyobraźnię i rozwiały wszelkie wątpliwości w jakim celu jeżdżę na nartach.

Na gliwickim rynku w siedzibie PTTK zaczęła spotykać się coraz większa grupa narciarskiej młodzieży, tworząc początki Gliwickiego Klubu Narciarskiego.

Spotkałem tam między innymi Tomka i Rafała Jękotów, Andrzeja Golca oraz Wojtka i Jurka Kochaji i z coraz większą grupą jeździło się na narty oraz szkolne i wojewódzkie zawody.

W 1970 sezonie zawodnik krakowskiego AKN, Stanisław Dyakowski zwerbował mnie i braci Jękotów na zawody w Rabce Zdrój, brakowało im punktów(?). W trójkę wybraliśmy się autobusem PKS na nasze pierwsze poważne zawody z uczestnictwem seniorów. Slalom nie zarejestrował się w pamięci, ale przejazd giganta sprawił mi wielką frajdę. Po zawodach Dyakowski przyjemnie zaskoczony i uśmiechnięty oznajmił, że zdobyłem szóste miejsce, co kwalifikowało mnie do Mistrzostw Polski w Zakopanem.

Nie mniej zaskoczony i zadowolony z rezultatu zacząłem marzyć, ale niestety jak to w życiu często bywa, nie potoczyło się pomyśli. Tydzień czy dwa przed Mistrzostwami, podczas wojewódzkich zawodów na Klimczoku, a właściwie już po nich, wygłupiając się w głębokim śniegu zahaczyłem nartą i przeleciałem do przodu. Wiązania ‘Kadra’ miały technicznie specyficzny zwyczaj puszczać wyłącznie na boki, wylądowałem więc ze złamaną nogą w cieszyńskim szpitalu i tak zakończyłem narciarską karierę w Polsce. Latem tego roku wraz z rodziną podążyliśmy w Świat.

czytaj dalej