Przemysław Zagierski – Narciarskie wspomnienia gliwickiego narciarza

Dziwna była, i jest, moja najbliższa rodzina, która ciągle musiała się przenosić, z miejsca na miejsce, najpierw z powodu prac mojego ojca, specjalisty radiotechniki. Ojciec skończył szkołę radiową w Berlinie i w pierwszej Wojnie Światowej służył w niemieckim lotnictwie, jako radio telegrafista, latał i nadawał pozycje strzelania dla artylerii. Kiedy wybuchło Powstanie Wielkopolskie to przeszedł na stronę Powstania, razem ze swoją radiostacją. Kiedy znowu powstała niepodległa Polska to był współbudowniczym warszawskiej Radiostacji w Raszynie i wtedy urodziła się moja siostra. Później był przy budowie Radiostacji w Poznaniu (1934) i wtedy ja się urodziłem. Po tym rozbudowywał Radiostacje w Toruniu, a w lutym 1939 wysłano go do Zakopanego, żeby uruchomił nadawanie na cały świat, transmisji z Narciarskich Mistrzostw Świata FIS. Mam do dziś na pamiątkę, jego legitymacje ze zdjęciem, jako uczestnik FIS-u 1939 w Zakopanem. W sierpniu 39-tego w stopniu Kapitana wcielono go do Brygady Pomorskiej Gen. Bortnowskiego. Nam kazał wyjechać z Torunia do Pałacu w Kozienicach, gdzie miał przyjaciół, którym instalował kilka radioodbiorników, zarówno na sieć, jak i na akumulatory, bo wtedy nie wszędzie był już prąd. Powiedział matce, że on jest dezerterem z niemieckiego wojska, który zabrał ze sobą wojskową radiostacje, i że Niemcy na pewno maja to zarejestrowane, i będą jego szukać i prześladować rodzinę, więc najlepiej, żeby nas w Toruniu nie znaleźli. Niedługo po naszym przyjeździe, Niemcy dotarli do Kozienic, właściciele Pałacu pojechali w kierunku Rumuni a Niemcy podpalili cały Pałac i musieliśmy z niego uciekać. W 1941 roku dostaliśmy list od ojca z obozu jenieckiego w Kozielsku. W Kozienicach przetrwaliśmy (trudno opisywać jak) do 1944, kiedy to siostra mamy, warszawianka, przeżyła Powstanie i jechała do Zakopanego aby zabezpieczać przed rozgrabieniem, dość duży dom (Złoty Róg), który zajmowali wtedy Niemcy. Zabrała więc, nas, do Zakopanego, żeby jej w tym pomagać. I właśnie wtedy zaczęło się moje narciarstwo.

Widziałem u różnych znajomych prawdziwe narty, spięte paskami z rozpierającym w środku klockiem i rozchylającą szpice poprzeczką. Takie narty, przeważnie jesionowe, miały dużą wartość. W tym czasie chodziłem do góralskiej szkoły na Kościeliskiej. Gdzie chłopcy zdjęli z beczki, chyba po śledziach, obręcze i rozsypały się klepki, które z przybitymi gwoździami kawałkami pasków, dało się mocować do butów i zjeżdżać na nich z małych pagórków. Kiedy Niemcy opuścili Zakopane to trafiały się po nich wojskowe narty, białe z zielonym pasem, wzdłuż. Zdobyłem takie narty, ale jedna była złamana, więc nadal szukałem, i znalazłem, ale też z jedną złamaną, w sumie dwie miałem całe. Niestety, były bardzo różnej długości, miały szczękowe wiązania z przodu i rzemienne na klamrę z tyłu, takie, jakie widziałem wcześniej w polskich nartach. Złoty Róg był w pobliżu Antałówki, więc tam na dwóch różnej długości nartach, zaczynałem moje życiowe hobby, które uprawiam do dzisiaj. Po przyjeździe do Gliwic, gdzie ukończyłem 7-mio klasową podstawówkę zacząłem chodzić do gimnazjum na Górne Wały. Dyrektorem był Nowakowski, w następnej, dziewiątej klasie dyrektorem szkoły był Rymer, wychowawcą klasy był Mieczysław Święcimski, którego pamiętałem z Harcerstwa. Kiedy to, na trzeciego maja, zebraliśmy się na placu przy szkole Zawodowej na Barlickiego, i po wyjściu czwórkami na ulicę, gdzie zaczynaliśmy pochód, zaczęli nas okładać drewnianymi pałkami dorośli mężczyźni z opaskami MO, bo nie mieli wtedy jeszcze mundurów dla wszystkich, milicjantów.  Święcimskiego, Hufcowego, w kapeluszu skautowskim i pelerynie do razu zabrali do auta i gdzieś wywieźli. Jak to się stało, że on po ca. dwóch latach pracował w szkole, to nie wiem, ale w ferie świąteczne zorganizował dla chętnych wyjazd narciarski do Szczyrku, na który ja się też, zabrałem. Ktoś pożyczył mi polskie przedwojenne narty, oczywiście bez stalowych krawędzi, bo wtedy się tylko podchodziło i zjeżdżało, więc tak się rozwijało moje narciarstwo w Gliwicach. W końcu stycznia Swięcimiski przyprowadził do szkoły Leszka Wyspiańskiego, byłego studenta medycyny ( w latach 70-tych dziennikarza Gazety Gliwickiej), który z ramienia ZHP szykował gliwicką drużynę na Zimowe Harcerskie Igrzyska w Zakopanem, które miały być w lutym. Ja oczywiście na to się od razu zgłosiłem i z naszej szkoły było chyba 5-6 chętnych. L. Wyspiański zorganizował w Hufcu na Kozielskiej spotkanie z dobrym narciarzem z Krynicy, który opowiedział nam o wszystkich konkurencjach narciarskich „Zimowych Igrzysk”. Ja miałem startować w pięcioosobowej drużynie biegaczy, inni w skokach, slalomie, zjeździe i indywidualnych biegach. Ja z moją 5-cio osobową drużyną, zgubiliśmy się na trasie Gubałówki i przyszliśmy pół godziny po zakończeniu konkurencji.

Kibicowaliśmy za to innym, na skokach, które były na Kalatówkach, gdzie jeden z naszych skoczków, po pierwszym skoku usłyszał od sędziów- wycofać, nie ma pojęcia o skokach. W zjeździe Andrzej Waligórski był w pierwszej dziesiątce a Rybczyński przewrócił się i złamał rękę. Pytaliśmy go jak to odczuł, mówił, że to tak jakby wyzwoliła się mu w ręce sprężyna. Od tego czasu, każdy z nas, który się przewracał to myślał tylko o tej sprężynie. Zakończenie tych mistrzostw było bardzo uroczyste, w Sali teatralnej Morskiego Oka na Krupówkach, ku naszemu zaskoczeniu wywołali naszego Barszczewskiego, że zajął 5 miejsce w slalomie, bo sześciu nagradzali, nie chciał jednak chłopak iść po dyplom i nagrodę, bo w to nie uwierzył, ale jakoś żeśmy go wypchali. Nagrody i dyplomy wręczał znany nam pisarz, Kornel Makuszyński. Po powrocie, nie długo już chodziłem do szkoły, przyszedł okres zapisów do ZMP a u nas w klasie był jeden repatriant z ZSSR, Hirsztryd, który jako przewodniczący zadecydował, że cała klasa się zapisuje, a ja się sprzeciwiłem, wiedząc już, że mój ojciec został zamordowany w Katyniu. Rymer wezwał mnie do siebie i powiedział, że musi przyjść do szkoły matka, wtedy powiedział, że stałem się czarną owcą, którą on musi usunąć ze szkoły, niech, więc matka napisze, że sama zabiera syna ze szkoły to będzie lepiej brzmieć. Zostałem, więc wolnym człowiekiem, bo w Gliwicach we wszystkich gimnazjach miałem „wilczy bilet”, nie będę tu opisywał mojej dalszej edukacji, ale nie mogłem długo być wolny, wezwano mnie do „Służby Polsce” i zawieźli do wsi Mogiła, budować Nową Hutę. Po 9 miesiącach uciekłem z stamtąd i pracowałem na śluzie Kanału Gliwickiego przy Dzierżnie. Kiedy przyjechałem do domu, matka powiedziała, że było tu dwóch smutnych panów, którzy mnie szukali i powiedzieli, że na pewno, gdy dorosnę do wojska, to będę w Karnej Kompani. Matka zaczęła szukać Komendanta SP w Gliwicach i okazało się, że był nim właśnie Swięcimski, który mnie dobrze pamiętał z wyjazdów na narty, i aby dalej kontynuować Służbę Polsce, wysłał mnie na kurs szybowcowy do Goleszowa. W rozmowach czasem słyszałem, że być może, Święcimski, jest homo, ale mnie nigdy żadnych propozycji nie dawał. W sumie nie byłem w Gliwicach, a więc nie jeździłem na nartach prawie 2 lata. Kiedy wróciłem i zacząłem pracować w Instytucie Metalurgii Żelaza to moim pierwszym szefem był Władysław Haczewski, ojciec Maćka i Hanki, z którymi jeździłem na nartach. Czytaliśmy wszystko, co się nam udało znaleźć, odnośnie techniki jazdy na nartach. Francuzi przy skrętach robili duży zamach ręką i ramieniem, nazywając to rotacją, potrzebną do zrobienia skrętu w kopnym świeżym śniegu. Austriacy zaś robili kont rotacje, tłumacząc, że na ich północnych stokach jest śnieg twardy i kont rotacja, daje możliwość kontroli skrętu. Zbliżała się wtedy Olimpiada w 1952 Norwegii, czekaliśmy, więc, która technika wygra. Wygrał slalomy, Norweg Steinar Eriksen robiąc skręty tylko z biodra.

Wtedy działacz PTTK pan Kałamarski dostał jakiś fundusz, na wspólny wyjazd, na narty do Zakopanego. Pojechałem ja, Maciek z siostrą, Marek Stęplewski i jeszcze kilku, których nie pamiętam. Któregoś dnia jeździliśmy na Gubałówce, od restauracji, prawie aż do mostka nad kolejką, to była ładna górka z jakimś zaczepnym wyciągiem. Wtedy styl jazdy obowiązywał, wbijanie kijka przed skrętem (nisko, wysoko, niska). Maciek jeździł idealnie, żeby zaznaczyć to wbijanie kijka, to jeździł tylko z jednym, który przekładał do odpowiedniej ręki. Kiedy ruszał na ten pokazowy przejazd to wielu się zatrzymywało, żeby jego podziwiać. Innym razem poszliśmy pod Krokiew, tam w stronę Kościeliskiej była taka „ośla łąka” zaczynająca się od drogi pod Reglami, za która był już tylko las. Przy obiektach skoczni stał mały domek, opiekuna skoczni, któremu zazdrościłem, marzyłem, żeby kiedyś tak mieszkać. Na tej górce było dość dużo ludzi, którzy dobrze uszatkowali ten stok, podchodziliśmy i zjeżdżaliśmy, dla nas jednak to było za mało atrakcji. Któryś z nas poszedł powyżej drogi, do lasu i z poza dwóch drzew wyjechał na drogę i na naszą łączkę, następny poszedł o trzy drzewa wyżej, ja poszedłem za cztery i jakoś też mi się taki slalom udał. Niestety Markowi Stęplewskiemu się nie udało, i chyba drugie drzewo dostał między nogi, a twarzą walnął w to drzewo aż krew się polała. Maciek w tym czasie zjeżdżając robił dużo małych skrętów (śmigów), czym bardzo zaimponował jednemu warszawiakowi, który pięknym żydowskim dialektem powiedział, „proszę pana ja panu zapłacę 1000 złotych, żeby mnie nauczyć jeździć tak zyg, zyg, zyg. Ja od mamy na cały mój wyjazd, dostałem 600 zł. więc on proponował niezłą zapłatę. Maciek jednak, jak zobaczył jak on jeździ to stanowczo odmówił, wiedział, że to jest niemożliwe.

Ja w lecie to w Poloni Bytom, (Ogniwo),  byłem niezłym kolarzem i prawie w każdą niedzielę miałem gdzieś wyścig. Kiedyś startowałem w Opolu, gdzie byłem trzeci na mecie, nie pamiętam, jaką nagrodę dostał pierwszy, ale drugi dostał austriackie narty, oczywiście ze stalowymi kantami, ze sprężynowymi, bezpiecznikowymi wiązaniami Tyrolia, ciemna politura, szpic okuty metalową blaszkom a spody grubo pomalowane czerwonym lakierem. Dziś mogę powiedzieć, że to było początkiem plastykowych spodów. Ja wtedy, jako trzeci dostałem dość duże radio. Zapytałem tego drugiego czy jeździ na nartach, powiedział, że nie i chętnie zamienił się ze mną na radio. Jadąc pociągiem do Gliwic cały czas patrzałem na te narty, w domu odwiedzało mnie wielu kolegów, żeby oglądać te narty – więc nie mogłem doczekać się zimy. Jeździłem na nich do czasu aż pokazały się narty na plastyku. Kupiłem wtedy „Wierchy” 2m. 10cm. podobno takie dla mnie były odpowiednie. W Gliwickim Klubie Narciarskim zaczęły się regularne spotkania na których przeważnie mówiło się o sprzęcie, który widzieliśmy u narciarzy w Szczyrku lub Zakopanem, w sklepach sportowych, trudno było cokolwiek kupić, po prostu ani nart, ani butów nie było.  Zbyszek Domański jesienią prowadził suchą zaprawę na Sali w pobliżu Jasnogórskiej. Wtedy dowiedziałem się, że gdzieś koło Legnicy zaczęli produkcje butów narciarskich, których konstruktorem był podobno Roj Gąsienica. Poprzez znajomego z Komitetu Wojewódzkiego Partii, który jeździł ze mną na narty, udało mi się kupić takie buty, nie wiem, z czego je zrobili, ale były twarde jak stal. Przyniosłem je do Klubu pokazać, wtedy Dziędzielewicz powiedział, że są idealne do złamania nóg, przy samej cholewce. Inni jednak się zachwycali, bo były piękne. Pojechałem z nimi do Zakopanego i na Kasprowym byłem oglądany i podziwiany przez różnych speców. Te buty szybko obrobiły mi nogi, aż do krwi, zwłaszcza tył nogi. Byłem w nich, jeszcze raz w Szczyrku i tam z wielką ulga sprzedałem je po prostu na stoku. Następne „Iwonki”, robione w Krośnie, kupiłem, też przez znajomości, lecz te były jednak miękkie i używałem je przez kilka lat. W Instytucie Metalurgii Żelaza pracowałem w jednym pokoju z Tadkiem Kozubkiem, który chodził na kursy wspinaczki i jazdy na nartach. Wyszkolił się na tyle, że był zwalniany z Instytutu, na szkolenia, Komandosów. W pracy był przyjacielski, koleżeński i dobrze mi się z nim pracowało, co nas różniło, to światopogląd, on był uczciwym Komunistą, on w to wszystko, co Partia mówiła, to wierzył. Przez jakiś czas był drugim sekretarzem komórki partyjnej Instytutu Metali Nieżelaznych. Miał, więc dwie miłości, Partię i narciarskie wędrówki po górach. Po paru latach udało mu się te dwie miłości połączyć, i zaczął organizować tygodniowe Rajdy Narciarskie w Tatrach, szlakami Lenina. W rajdzie uczestniczyły z całej Polski, 5-cio osobowe drużyny, na okolicznościowych urlopach. W Tatrach, na ten czas, były zarezerwowane we wszystkich schroniskach miejsca noclegowe. Tadek mnie miał pod ręką, a trzech innych też szybko zwerbował. Mnie nie musiał długo namawiać – tydzień społecznego urlopu na wędrówki zimowe po Tatrach, zapłacone przejazdy i noclegi w schroniskach, a spotkanie z Leninem po zakończeniu Raidu, przy muzeum Lenina w Poroninie. Trzy razy byłem na takim Rajdzie, dwa razy w polskich Tatrach, a raz w Słowackich, bo tam też podobno Lenin chodził. Po którymś rajdzie w Gliwickim Klubie zaczęto organizować w Szczyrku, t.zw. rozjeżdżanie, zakwaterowanie było w Domu Turysty (chyba w Biłej), a jeździliśmy w grupach, chyba po osiem osób z instruktorem. Ja byłem z Krzysztofem Gosiewskim w jednej grupie, którą prowadził Leszek Bulkowski, jeździłem zaraz za Krzyśkiem, który był niższy ode mnie, ale miał bardzo długie narty i ciągle bałem się, że on ich nie przerzuci na nowy skręt, ale jednak to mu się udawało. Po trzech dniach Maciek Haczewski, który miał swoją grupę, przy kolacji oświadczył, że jutro zaraz po nartach, musi jechać do Gliwic, bo w następnym dniu, będzie się żenił, ale zaraz po południu wróci, no i tak się stało, wrócił już żonaty z dokumentem w ręku.

Wspominam tylko chłopaków, ale między nami była też koleżanka mojej żony Grażyny, Lidka Zamojska, ja na początku obie uczyłem jazdy na nartach, ale moje umiejętności były tylko takie, że rzadko się przewracałem. Lidka jednak tak się wzięła za naukę jazdy, że w latach 70-tych podobno zrobiła instruktora i kiedy ja zobaczyłem, na nartach, to ładniej jeździła ode mnie, w mojej ocenie jeździła dobrze, ładnie i jeszcze elegancko. No cóż wielu marzyło, żeby ją uczyć jazdy, więc któryś w końcu, tego dokonał.

Moje WIERCHY zaczynały tracić kofiks na krawędziach gdzie były śrubki, ktoś mi poradził, żeby zdjąć resztę kofiksu i zalać epidianem, który można było wynieść z fabryki tworzyw, tak, więc, zrobiłem, zalałem mocowanie krawędzi utwardzoną żywicą i wyglądało to jak by było fabrycznie. Instruktorzy z Klubu wytypowali mnie na kurs pomocników instruktora. Pojechałem, więc na taki kurs na Kalatówki, już po pierwszym dniu byłem przerażony, bo moje Wierchy, nie chciały jechać. Na całej długości krawędzi, na żywicy zrobił się twardy lód, który bardzo hamował, po za tym oblodzone krawędzie też nie trzymały w skrętach. Po dwóch dniach zdobyłem jakiś śrubokręt i pobijając kawałkiem drzewa opałowego, w kotłowni Kalatówek, wytłukiwałem żywicę z krawędzi. To jednak niewiele dało, bo ona nawet cienką warstwą, której nie dało się już odbić, przy krawędziach i śrubkach tworzyła warstwę lodu. Kurs miałem z głowy, nawet nie zdawałem, bo nie miałem, na czym.

W 1975 roku byłem chyba po raz ostatni na zebraniu Klubu, wtedy Kozubek, prowadzący, prosił nas o grupowe potępienie czynu Zbyszka Domańskiego, który wyjechał z Polski z rodziną i nie powrócił. Staszek Dyakowski powiedział wtedy, że Zbyszek na pewno wróci, bo pożyczył mu bagażnik na narty, i będzie chciał go zwrócić. Ja w następnym roku byłem w Norwegii i ten bagażnik przywiozłem Staszkowi. Teraz, od czterdziestu lat mieszkam w Oslo, sześć kilometrów autem, od centrum narciarskiego na Holmenkollen gdzie jest skocznia i trasy zjazdowe, niebieskie, zielone, czerwone i czarna oraz, wiele wyciągów, tak spełniło mi się marzenie, z zakopiańskiej górki i małego domku przy Krokwi.

Przemysław Zagierski (1934)

Grażyna Zagierska i narciarki na stokach Skrzycznego