Związki z nartami – rozmowę z Maciejem Haczewskim prowadzili Bogusław Nowakowski i Zbigniew Sokalski w dn. 30.10.2017
Maciej Haczewski, rocznik 1936: Zacząłem jeździć na nartach przed wojną. Miałem nawet zdjęcie z Wisły, gdzie zjeżdżam z górki i charakterystycznie trzymam kijek narciarski. Już po wojnie, zdjęcie wysłałem do czasopisma “Sportowiec” na konkurs “Dzieci w sporcie”. Ukazało się i zostało wydrukowane z komentarzem: “Maciusiu – nie trzymaj tak kijków, bo możesz komuś krzywdę zrobić”.
Ojciec kończył politechnikę we Lwowie na wydziale mechanicznym, studiował 12 lat, bo grał w piłkę nożną we lwowskiej “Pogoni”, która była kolejno przez 6 lat mistrzem Polski. Ojciec świetnie grał też w tenisa i razem z trenerem piłkarskim “Pogoni” Fischerem, Austriakiem, który widział w nim też talent tenisowy, chodzili o 6-tej rano na korty. Ojciec był wysportowany i trochę jeździł na nartach, chociaż niezbyt często, zjeżdżał z Howerli tzw. “głowy cukru”, gdyż często była zlodzona. We Lwowie powstał, pierwszy w Polsce, klub narciarski – Karpackie Towarzystwo Narciarskie. Dopiero 2 lata później było SNPTT Zakopane. Gdy skończył studia, ożenił się i rozpoczął pracę w ogólnopolskiej firmie Mechaniczna Stacja Doświadczalna. Najpierw pracował w Ostrowcu Świętokrzyskim, gdzie urodziła się moja starsza siostra, później przeniósł się do huty “Baildon” i ja urodziłem się w Chorzowie. Mieszkaliśmy w Katowicach Brynowie. Doskonale znał się z Wusatowskim. Został szefem komórki w Stalowej Woli, gdzie rozwijał się przemysł zbrojeniowy. Po wybuchu wojny samochodem ojca przejechaliśmy w czwórkę do Lwowa, gdzie ojciec miał brata. Poźniej rodzice znaleźli na peryferiach mały, zawilgocony domek. Pamiętam, że chodziliśmy z kuzynem do Parku Stryjskiego, gdzie była górka nazywana Diabełek, na której jeździliśmy na nartach. Wtedy przywiązałem się do myśli, że jestem narciarzem. Chyba w siódmej klasie , każdy z nas chłopców miał się określić, w jakim sporcie jest najlepszy. Wtedy okazało się, że jestem najważniejszym narciarzem w klasie. Po ojcu, grałem też w piłkę nożną i byłem liczącym się bramkarzem.
Jako chłopak grałem w Gliwicach na placu Grunwaldzkim z kolegami w piłkę. Obserwujący nas wtedy oficer Wojska Polskiego niespodziewanie zaproponawał mi grę w klubie wojskowym. Zaimponowało mi to i rozpocząłem treningi na stadionie przy ul. Sowińskiego, gdzie uznano, że warto mnie wystawiać na mecze. W 1950 roku pojechałem w lecie na wakacje do Szczyrku, gdzie jechaliśmy furmanką z dworca kolejowego w Bystrej Wilkowice. Na obiady chodziło się do restauracji “Goplana”, na skrzyżowaniu z drogą do Biłej. Szczyrk był wtedy letniskiem. Kolejka linowa na Skrzyczne poszła pierwszy raz w 1958 roku. Byłem jednym z beneficjentów rozruchu, bo dowiedziałem się, że ci co kupią pierwsze trzy bilety, jeżdżą przez miesiąc za darmo. Załapałem się w tę trójkę i miałem komfort.
Gdy przyjechaliśmy do Gliwic w 1946 roku, chodzilśmy na narty, przez pola, na tzw. Wilcze Doły na obecnym Sikorniku, gdzie odbywało się gliwickie życie narciarskie. Chodziłem tam często z kolegą Jurkiem Lintnerem, gdy tylko był śnieg. Moja ciotka wyjechała ze Lwowa i prowadziła w Karpaczu Bierutowicach (może teraz będą zmieniać nazwę tej dzielnicy) dom wczasowy “Atomy”. Gdy miałem 14 lat pojechałem do niej pierwszy raz w góry na narty. Tam z okna podpatrywałem jeżdżących narciarzy i trochę jeździłem sam oraz z siostrą.
W gliwickim gimnazjum Rymera przy Górnych Wałów pojawiło się na tablicy ogłoszenie, że Akademicki Związek Sportowy ogłasza nabór do sekcji narciarskiej. Zacząłem chodzić na suche zaprawy. Tam spotkałem Zdzicha Dziędzielewicza, instruktora, taternika, który miał wtedy ok. 30 lat i trochę młodszego, mojego obecnego szwagra – Rozwadowskiego. Zrobiono podział na 2 grupy – bardziej i mniej zaawansowanych. Znalazłem się w grupie lepszych i byłem pupilem Dziędzielewicza. Sprowadzano lepszy sprzęt, którego nie było w sklepach – np. kije metalowe Komperdele itp. To były lata 1950-51 – komuna stalinowska. Zapisałem się na buty Romingery, z rzemieniami, którymi dodatkowo ściskało się stopę. W takim sprzęcie można się było z powodzeniem pokazać na ulicy, a nawet na dancingu poderwać dziewczynę, jak w klimacie piosenki Młynarskiego “Jesteśmy na wczasach”. Wystartowałem na pierwszych prawdziwych zawodach – Mistrzostwach Śląska w grupie juniorów, w Szczyrku. Wcześniej było zgrupowanie, którego szefem był Dziędzielewicz. Znalazł we mnie talent, robił różne uwagi, które dla mnie były szalenie cenne. Był zaangażowany, kochał narty, był wspaniałym otwartym człowiekiem. Był wybitnym taternikiem, chciał zrobić zawsze coś dobrego. Ponieważ byłem jednym z najmłodszych, zawsze się mną opiekował. W grupie było też 2 dobrych narciarzy z Suchej Beskidzkiej – skoczek Kozłowski i alpejczyk Szumański. Bieg zjazdowy był na Klimczoku. Z Bielska startowali wtedy w grupie seniorów Jasiu Płonka i Baczak. Przed metą, na ogromnej, jak na mnie, szybkości wywróciłem się, ale rozpędem wpadłem na metę. Dziędziel był bardzo zadowolony. W Szczyrku byliśmy na dancingu – fajfie w “Marii”, gdzie nawet zakochałem się w pewnej ładnej dziewczynie.
W gimnazjum powtarzałem 9-tą klasę, bo “wojowałem” z nauczycielami, a zwłaszcza, że z kolegami próbowaliśmy wyjazdu-ucieczki do Anglii przez Szwecję – wróciliśmy z Koszalina, złapani przez milicję. Ojciec umówił się z dyrektorem Rymerem, że gdy będę miał dalsze zatargi, ojciec ze szkoły mnie odbierze. Tak się też stało, dyrektor wezwał ojca i zostałem uczniem warsztatowym w Instytucie Metalurgii.
Jeździłem na narty. Było takie połączenie – 4:18 pociąg do Katowic Ligoty, tam przesiadka do Bielska. Gdy nie miałem pieniędzy jeździłem na gapę. Narty się ładowało na dach autobusu z Bielska do Szczyrku. Chcąc zaoszczędzić 6 złotych, pozaładowaniu nart, kładłem się na nich w goglach i na leżąco jechałem.
Po przygodach warsztatowych i także innych, zacząłem chodzić do Technikum Wychowania Fizycznego w Katowicach. Tam miałem kłopoty z pływaniem i lekką atletyką – miałem 2 poprawki, bo z kolegą Jurkiem Ostrowskim cały czas grałem w tenisa. Zdałem poprawki, ale za częste nieobecności wyrzucili mnie z tej szkoły. Wtedy posprzedawałem swój sprzęt narciarski i pojechałem do Poronina. Miałem kolegę w katowickiej klasie, narciarza, który był już mistrzem Polski, ‘Kolejarza’ czyli z SNPTT – nazywał się Staszek Witek, przebywającym w tym czasie na obozie w Poroninie. W Zakopanem miałem też kuzynkę, która była lekarzem i miejską radną. Zaprotegowała mnie na rozmowę u Stanisława Marusarza, też radnego, ale ten, gdy mnie wysłuchał, całkowicie odradził zakopiańskie kluby. Próbowałem też w nowo powstającym klubie “Start”, który miał już kilku niezłych zawodników i w którym zaczynał Ałuś Bachleda. Sekretarz “Startu”, gdy dowiedział się, że nie chodzę do szkoły i nie pracuję, pożegnał mnie stwierdzając, że “takich huliganów, to oni w klubie nie potrzebują”. W końcu, dzięki koledze, trafiłem do “Kolejarza” SNPTT, w którym ścigali się Czarniak, Pękala i wielu innych dobrych zawodników. W mistrzostwach Zakopanego, grupie juniorów startowali wtedy Witek, Jędrek Macyszyn i Rysiu Berbeka, który wygrał te zawody. Zapytany przez trenera jak to zrobił, odpowiedział krótko: “Gra krawędzi!”. To powiedzenie funkcjonowało wtedy w Polsce przez kilka lat. Kolega Staszek Witek, zaprotegował mnie wtedy trenerowi, który kazał mi zaprezentować tę “grę krawędzi”. Tam też, na Gubałówce, spotkane przypadkowo pewne gliwickie poważne małżeństwo, znające zakopiańskie narciarskie towarzystwo, jeszcze dodatkową protekcją, pomogło mi w klubie uzyskać lepszy sprzęt.
Mój rekord to było 11 zjadów z Kasprowego. Ponieważ byłem w klubie kolejowym, mogłem wchodzić do wagonika bezpośrednio z peronu, od strony wyjścia. Trzeba pamiętać, że były wtedy wiązania Langrimeny, wymagające chwili czasu do wiązania rzemieniami.
Na obozie w czasie mistrzostw Polski w Szczyrku, do naszej grupy “kolejarzy” trenującej na Dolinach, podszadł znany, również w Europie, trener Stanisław Ziobrzyński. Opowiadał, że u znanego austriackiego narciarza Toniego Spissa podpatrzył specjalny skręt, nazywany “mambo”. Polegał on tym, że w dość wysokiej pozycji z rękami z przodu i bez wychodzenia w górę, skierowując tylko ręce w kierunku skrętu, inicjowało się długi łagodny łuk. Trzeba było dobrze czuć krawędzie. Pokazał i fajnie to wyglądało, ciekawostka i dodatek do techniki. Ziobrzyński w czasie zawodów chętnie oglądał zawodników na trasie, wychodząc z założenia, że wynik końcowy jest zafałszowany ewentualnymi przypadkowymi błędami. Miał o mojej jeździe dobrą opinię.
Zacząłem naukę w liceum farmaceutycznym we Wrocławiu. Jeździłem w klubie “Zryw” zrzeszenia LZS. Trenowali mnie Kapłan i Baczak. Dyrektor szkoły nie zgadzał się, bym często jeździł na zawody. Były trzy dniowe wojewódzkie zawody narciarskie, na których mi bardzo zależało. Nakłamałem dyrektorowi, że na mnie czai się wojsko i mam z ojcem oraz umówionym majorem w restauracji omówić moje ewentualne zwolnienie. Tymczasem pojechałem do Szklarskiej Poręby, gdzie wygrałem w zawodach 2 medale. W poniedziałek, w szkole, zostałem wezwany do dyrektora, gdzie kłamałem mu jak upiliśmy majora. Wtedy dyrektor pokazał mi gazetę, w której była relacja z zawodów. Zawiesili mnie w prawach ucznia na 10 dni, a do szkoły wezwano mojego opiekuna, kuzyna, u którego mieszkałem we Wrocławiu. Później w czasie obozu na Hali Szrenickiej złamałem nogę, co uziemiło mnie w szpitalu na 2 tygodnie.
Zrobiła się wiosna, więc zaczepiłem się w górniczym klubie piłkarskim “Wałbrzych”, licząc, że odrobię wojsko i będę kontynuował naukę. Za namową rodziny wróciłem jednak do Gliwic. Odrabiałem wojsko na kopalni Gliwice, kumplowałem się ze sztygarem, którego wcześniej znałem z klubu Spirala. To był 1957 rok. Wciągnąłem się do górnictwa, więc zapisałem się do “Górnika Katowice” do sekcji narciarskiej. Był w niej Jurand Jarocki, Ornatkiewicz, Rzepówna – mistrzyni Polski. Zakwalifikowałem się na klubowy obóz i opuściłem kilka dni w pracy na kopalni, przez co w maju wzięli mnie do wojska do Katowic. Tam znów grałem w piłkę nożną.