Krzysztof Gosiewski – Narciarstwo III wieku w III RP

Moje wspomnienia umieszczone na portalu Narciarstwo w Gliwicach zakończyłem na latach 80-tych, co nie oznacza, że po przełomie 89/90 odstawiliśmy sprzęt do kąta, lub piwnicy. Później moje środowisko powoli wchodziło już w wiek „dojrzały”, ale zatytułowanie dalszej części „Narciarstwem staruchów” spowodowałoby oczywiste protesty przyjaciół. Wybrałem więc sformułowanie bardziej bezpieczne: „Narciarstwo III wieku”, i niech tak pozostanie.

Wyjazdy na narty w „prawdziwe góry” zaczęły się wprawdzie jeszcze w końcówce PRL, kiedy to okazało się, że „żelazna kurtyna” ma swoje otwory, przez które można się wysunąć na zewnątrz, by poszusować w Alpach, czy Dolomitach. Ja, jako narażony władzy nawet tego nie próbowałem, gdyż uważałem całą procedurę „uzyskiwania paszportu” do tzw. krajów „kapitalistycznych”, za poniżającą na tyle, by nie uruchamiać jej dla zwykłego poślizgania się na zagranicznych trasach. At last, but not least była to tak droga przyjemność, że uważałem, że skamlanie o paszport i wydatek tak dużych pieniędzy nie są warte uzyskiwanego celu. Nie ukrywam, że uspokajałem się myśleniem, że zagraniczne góry są takie, jak każde inne i czym to się różni od uprawiania tego sportu w Szczyrku, czy na Kasprowym.

Kiedy jednak nastała III RP wówczas bez poniżającej spowiedzi u SB-ka uzyskałem paszport, który mogłem przechowywać we własnej szufladzie. Skutkiem tego wyjazd, choćby do Austrii, zaczął korcić coraz bardziej, tak że trudno było się oprzeć. Na pierwszą wycieczkę w Alpy udałem się w kwietniu 1992. Towarzyszyła mi dwójka młodych: maturzystka Marynka, córka mojego wiernego przyjaciela Maćka Markiewicza, i syn kolegi z pracy Mateusz Sztaba. Pojechaliśmy w ciemno, próbując wynająć jakieś lokum na miejscu. Poszukiwania zaczęliśmy od Schladming, gdzie nie znaleźliśmy niczego na naszą kieszeń, a że zmrok zapadał udaliśmy się do Wagrain, gdzie uciszyliśmy węża w kieszeni i wynajęliśmy niezły
3 – pokojowy apartament, za cenę którą wąż, wprawdzie niechętnie, ale jednak zaakceptował. Lokum miało tę dodatkową zaletę, że wystarczyło zejść (ściślej zjechać na tyłku) w dół po stromym i gęsto zalesionym stoku, by znaleźć się przy stacji wyciągu dającego dostęp do znacznej części olbrzymiego obszaru nazwanego Salzburger Sportwelt, Ski Amadé . Wówczas, ponad 100 wyciągów w zasięgu jednego karnetu i dobrze przygotowane trasy spowodowały, że runęło poprzednie moje mniemanie, iż narciarstwo po wertepach w Szczyrku, czy na Kasprowym oznacza, to samo co uprawianie go, choćby w Sportwelt, gdzie wylądowaliśmy. Rejon Amadé, zgodnie z marksistowską zasadą byt określa świadomość, zmienił moje postrzeganie narciarstwa,. Uruchomił też proces poznawania zasad uprawiania tego sportu w prawdziwie narciarskich ośrodkach. Do Wagrain przyjechaliśmy w połowie kwietnia. Warunki były niezłe, choć w drugiej połowie tygodnia w godzinach popołudniowych jeździliśmy już w tzw. brei.

Niepomni tego, już w następnym roku z Marynką Markiewiczówną i tym razem, ze Zbyszkiem Dorosem pojechaliśmy jeszcze później, bo w tygodniu od 25 kwietnia do 2 maja do znanej stacji narciarskiej w Sölden. Pierwszą niespodzianką było to, że prawie wszystkie wyciągi działały tu tylko do niedzieli 25 kwietnia. Już od poniedziałku trzeba było codziennie dojeżdżać 16 km samochodem na lodowce Rettenbach i Tiefenbach, gdzie było zaledwie kilka wyciągów. Ponadto naiwnie sadziłem, że lodowiec to zawsze twarda skorupa lodowa pokryta dobrze zmrożonym śniegiem. Skądże! Już koło południa robiła się tam taka ciapa że o porządnym śmiganiu można było tylko pomarzyć. Aby zażyć trochę przyzwoitego narciarstwa, trzeba było wstawać o świcie. Z reguły niezawodnie budził nas, widocznie lubiący wczesne wstawanie na szychtę, bo zawodowo związany z górnictwem, Zbyszek Doros. Niebezpieczna jazda 16 km krętą serpentyną, by zaznać tylko ok. 2-3 godzin ślizgów, na w miarę zmrożonym śniegu stanowiła wątpliwą atrakcję. O ile dojazd był jeszcze, jako tako bezpieczny, to powrót z lodowca po zwykle dosyć wczesnym zatrzymaniu wyciągów był mrożącym krew w żyłach horrorem. Na drodze, na której z trudem mogły się wyminąć 2 auta osobowe, tłumy zachodnioeuropejskiej rozwydrzonej młodzieży urządzały wyścigi, które w każdej chwili groziły zepchnięciem w przepaść, jako że na większości odcinków droga nie miała żadnych barierek. Po jednorazowym zażyciu tego wariactwa uznaliśmy, że po zamknięciu wyciągów lepiej odczekać około półtorej godziny i dopiero później zjechać na dół w nieco bardziej bezpiecznych warunkach. Tak czy owak dzień zaczynaliśmy o godzinie, kiedy prawdziwy polski inteligent odwraca się w łóżku na drugi bok, a wracaliśmy wczesnym wieczorem.  W sumie: ten wyjazd był nieporównywalnie mniej udany niż poprzedni. Była to pierwsza nauczka: Tyrol jest w podobnej strefie klimatycznej jak Polska, więc uprawianie narciarstwa w Austrii zbyt późno ma niewielki sens. Uznaliśmy, że dalsze wyjazdy trzeba planować na marzec i tak to pozostało.

Jesienią 1993 wrócił z saksów w Zimbabwe mój przyjaciel Maciek Markiewicz z resztą rodziny i oczywiście wiosną 1994 narciarska grupa wyjazdowa powiększyła się nieco o Maćka i jego drugą córkę Basię. W latach następnych grupa zaczęła szybko rosnąć. Nie jestem w stanie szczegółowo odtworzyć, kto i kiedy dołączał do poszczególnych wyjazdów. Niemniej grupa szybko wzrosła do kilkunastu osób, a regularne coroczne wyjazdy trwały do 2015 roku. Skład się zmieniał, lecz jej trzon był mniej więcej stały. Najpierw dołączył Andrzej Bąkowski z małżonką Basią. Wierny pozostał oczywiście Zbyszek Doros. Później zaczął jeździć z nami Staszek Dyakowski z małżonką i powoli, co rok dołączali nowi uczestnicy m.in późniejszy poseł Andrzej Gałażewski z rodziną. Kiedy dołączyła też Rena Cichowska – nie pamiętam, ale na pewno dość wcześnie. Wiele razy dołączał jeździł z nami również Staszek Nawratil.

Technika załatwiania wyjazdów początkowo była, co nieco, prymitywna. Uzgadnialiśmy przed wyjazdem termin wyjazdu i rejon, do którego się udamy. Dopiero na miejscu dokonywaliśmy przeglądu dostępnych kwater, by stosując zasadę widziały gały, co brały dokonać transakcji na miejscu. W pierwszych, tak organizowanych wyjazdach, kiedy grupa jeszcze liczyła poniżej 10 osób rekonesans na miejscu trwał względnie krótko i wystarczało dotrzeć na miejsce niezbyt późno, by wynająć stosowne lokum. Obejmowanie zaakceptowanego apartamentu następowało w sobotę wieczorem. Jednak z biegiem czasu, zmodyfikowaliśmy tę metodę. Doszliśmy do wniosku, że wyjeżdżając z Gliwic w sobotę niepotrzebnie narciarsko tracimy ten dzień. Stały uczestnik grupy, Maciek Markiewicz dostał od kolegi z Krakowa znakomity adres pani Juranki (Frau Juranka) właścicielki niewielkiego pensjonatu, w małej miejscowości pod Salzburgiem, w którym można było za niewielkie pieniądze przenocować z piątku na sobotę, by już ranem w sobotę dotrzeć do celu i po wynajęciu kwatery kupując półdniowy karnet jeszcze sporo poszusować do zamknięcia wyciągu. Frau Juranka przez wiele lat stanowiła stały punkt przerzutowy naszych wyjazdów. Wystarczyło zadzwonić do niej tydzień wcześniej i zapowiedzieć nasz przyjazd.

Pewnym punktem „przełomowym” w organizacji naszych wyjazdów był kilkunastoosobowy wyjazd do Saalbach, w połowie lat 90-tych, kiedy to do gromadki z Gliwic dołączył z Poznania, były gliwiczanin, Jacek Piotrowski. Po śniadanku u Frau Juranki, stosunkowo wcześnie dotarliśmy do celu, by tym razem wynająć pokoje dla, w sumie większej niż zwykle ilości osób. Poszukiwanie apartamentów w jednym miejscu, lub przynajmniej, nie bardzo oddalonych, zajęło nam tyle godzin, że w sobotę zdołaliśmy wykonać tylko jeden, czy dwa zjazdy. Skoro nieźle działał już Internet, to kwatery na następne wyjazdy rezerwowaliśmy już dużo wcześniej przez sieć. Zaczęła się nowoczesność!

Dalszy rozrost grupy nastąpił na początku XXI wieku. Burzliwa krajowa polityka pozbawiła premiera Buzka drugiej kadencji. Buzkowie, których znałem od dawna, mieli we wcześniejszych latach pewien związek z GKN, gdyż kilkakrotnie brali udział w klubowych „rozjeżdżaniach” i chyba również w przedsezonowych zaprawach narciarskich. Po roku 2001 gdy Ludka na stałe wróciła do Gliwic, dołączyła do nas, jako stały uczestnik. Również, mniej więcej w tym samym czasie dołączył, również mój dawny znajomy, Jurek Łoik, zwany w grupie Prezesem, z racji pełnienia takiej funkcji w Gliwickiej Strefie Ekonomicznej. Nieco później pojawił się mój znajomy z Teatru STG Grzesiu Matula.

Trudno wymienić wszystkich, którzy towarzyszyli nam, gdyż byli tacy, którzy w ciągu tych 23 lat uczestniczyli sporadycznie. Warto jednak wspomnieć Agatę Buzek, oraz dawnego członka GKN, Przemka Zagierskiego z małżonką Grażyną, który byli z nami tylko kilka razy. Przemek wyemigrował w czasach komuny do Norwegii (chyba w tym czasie, kiedy PRL opuścił również znany gliwicki narciarz Zbyszek Domański) i przebywa tam do dziś. Przemek miał duży wkład w podnoszenie naszej techniki carvingowej, którą sam opanował znakomicie.

Cały czas działania grupy (od 1992 do 2015) można podzielić na 2 okresy:

  • do roku 2003 to czas wyjazdów do Austrii (w tym czasie tylko jeden wyjazd do włoskiej miejscowości Aprica),
  • okres od 2003 obejmuje wyłącznie wyjazdy do Włoch (głównie w Dolomity).

Przyczyna tak wyraźnego podziału jest prozaiczna. W pierwszych latach III RP każdy wyjazd zagraniczny był dość kosztowny a Austria bliżej, więc taniej i mniej „zagranicznego” paliwa. W końcówce tego okresu Zbyszek Doros, zaczął zdradzać naszą grupę i z jakimiś Krakusami udawał się do słonecznej Italii. Twierdził wówczas, że włoska pogoda w marcu jest znacznie lepsza niż austriacka. Okazało się, że niestety miał rację. Szczególnie 2 wyjazdy na przełomie wieku przekonały nas o tym niewątpliwie. W tygodniu, który spędziliśmy w Kitzbühel przez całe 4 dni, wskutek olbrzymich opadów śniegu, prawie wszystkie wyciągi były nieczynne, a nawet jeśli niektóre uruchomiano, trasy i tak nie były przyzwoicie odśnieżone. W roku 2002 w St Anton w Voralrbergu cały tydzień z wyjątkiem chyba 2 dni lał taki deszcz, że uprawianie narciarstwa w zmoczonej ciapie nie stanowiło żadnej przyjemności. Warto dodać, że oba te tygodnie Zbyszek Doros  spędził po drugiej stronie Alp i miał znakomitą pogodę i warunki narciarskie. Skutkiem tego już w 2003 roku udaliśmy się do Campitello, gdzie słoneczna i mroźna pogoda sprawiła, że na dalsze lata wzięliśmy całkowity rozbrat z ojczyzną Habsburgów.  Na koniec warto dodać, że oprócz pogody Włochy są narciarsko konkurencyjne w stosunku do Austrii z powodu niższych cen, oraz (o dziwo!) lepszego przygotowania tras.

Na koniec nieskromnie powiem, że organizacją wyjazdów kierowałem osobiście, co przysporzyło mi ksywkę „Kierownik”.

Poniżej trochę zdjęć z wyjazdów narciarskich naszej paczki: