Janusz Lisowski

Wielu ludzi w Gliwicach, czy ich rodzice, mieli coś wspólnego z nartami i tak jakby ta tradycja się ciągnęła. Ja nigdy ze swoimi rodzicami nie byłem na nartach, jednak one się zawsze gdzieś tam przewijały – czy w opowiadaniach narciarskich, czy w przygodach. Moja córka Kasia była świetną narciarką, a jej dzieci jeżdżą rewelacyjnie, szczególnie syn. Wyjeżdżał ze mną i moją żoną Ewą od wieku 5 lat co roku w Alpy. Wnuczka jest młodsza o 7 lat, też jeździ bardzo szybko i skutecznie, chociaż niezbyt elegancko, jednak daje sobie radę w każdych warunkach. Powiem jeszcze krótko o Kaśce – jak nie miała jeszcze 5-ciu lat, pojechaliśmy do Szczyrku i przed PTTKiem ubrałem jej pierwszy raz narty. Wtedy jeszcze nic z tego nie wyszło, narty jej się plątały i koniec. Dopiero 2 lata później na początku kwietnia pojechaliśmy tam z nią w okresie niepogody. Codziennie padał śnieg i była mgła. Wywoziliśmy ją na czerwona trasę na krótszym wyciągu orczykowym i zjeżdżaliśmy tą trasą tak, że jechała bez trudności. Po 5 dniach nieźle już jeździła. Ale ostatniego dnia, gdy wyjrzało słońce, odmówiła jazdy widząc przed sobą przestrzeń i stromiznę stoku. Jak była w szkole średniej zapisałem ją do grupy pyskowickiego klubu narciarskiego, którego organizatorem i trenerem był Andrzej Śnieżek. Nie osiągała tam super rezultatów, była tam najsłabsza z całego grona i ze łzami w oczach wspomina jak musiała z tego Skrzycznego zjeżdżać, i to szybko. W końcu dzięki temu nauczyła się jeździć – pierwszy sezon był najtrudniejszy, ale później było już znacznie lepiej. Potem jeździła z nami w Alpy.

Dodaj komentarz